czwartek, 9 września 2010

chwila relaxu

Wspaniałe miejsce do nadawania. Słońce praży, leżę sobie na hamaczku rozmiaru familijnego w ogrodzie rajskim, w Garden Cafe. Granada jest boska. Wielkie jezioro z tysiącami wysp w oddali, miasto otoczone wysokimi wulkanami, domki w jaskrawych kolorach, kute fantazyjne bramy, ogrody i ta kolonialna atmosfera kubańskiego cygara.
Psychodelicznie odrobinę, odrealnione to od Europy o tysiące lat, nie ma pędu, pośpiechu, traffic jamów. Zycie sączy się powoli, można odpocząć, pomyśleć, zastanowić się co dalej.
Język normalniejszy, da się więcej zrozumieć. Wydaje się też tutaj bezpieczniej, chociaż bieda widoczniejsza niż w Kostaryce i stopa życiowa niższa. Uciskani przez lewicowy rząd Nikaragujańczycy cierpią na bezrobocie i ekonomia kuleje, ale nie biegają z maczetami po ulicach w poszukiwaniu turystów. Troszkę żebraków w Central Parku, ale da się odgonić szybko. Podoba mi się bardzo. Da się wyczuć od razu brak sympatii do Kostaryki, podobnie w drugą stronę.
Od lat kraje te spierają się o prawo do rzeki San Juan.
Jorge, nasz gospodarz, to otwarty umysłem 21 letni student architektury. Mieszka z rodzicami, ukrywa swoje biseksualne upodobania. Homofobia domowa. Ma kochanka w Tarragonie, myśli aby wyjechać za jakiś czas do USA i docelowo do Hiszpanii. Fajny gość. Wspaniały nauczyciel hiszpańskiego.
Jutro ma wolne i płyniemy na wyspę gdzie jego babcia ma restaurację. W sobotę ruszam dalej.
Baśka troszkę nie w formie. Dręczą ją jakieś jelitowe skurcze. Ja już wyleczona z infekcji, mam nadzieję że to była ostatnia przygoda medyczna. Mam nadzieję, że Nikaragua szczęśliwsza będzie. Mam nadzieję...amen.
Wczoraj przypadkowo spotkaliśmy Earla i Laurę, też przejazdem przez Granadę. Spoceni, zmęczeni szukali noclegu.
Burza pokrzyżowała nam plany wieczorne, ale dzisiaj już mamy ustawione spotkanko przy mojito w Irish Pubie. Mojito kosztuje tutaj dolara, smakuje i orzeźwia wybornie. Budżet mały ale mieści jeszcze napoje alkoholowe w dobrej cenie. Nikaragua to kraj rumowy. jasny, ciemny.....Rom de flores rules. Piwko też mają, spróbowałam wczoraj. Tońa i Victoria. Sprzedają je w litrowych butelkach jak wino, 4 szklanki na stole i polewaliśmy sobie wieczorem. Śmieszne troszkę dzielić butelkę piwa na czworo. Dla mnie, piwo to rzadkość potworna, wypiłam szklaneczkę, w tym roku po raz 3. Jedno piwko w Coco, parę butelek w Madrycie i tutaj, jedna malutka puszeczka na spacerze z Baśką, na cmentarzysku byłyśmy, cmentarz psychodeliczny też, wszystko wybielone i palmy między grobowcami. Spokój, cisza i troszkę cienia w parkowych zakamarkach. Palmy, wulkan i Tońa.
Dzisiaj już nie biegamy po mieście, zostało zwiedzone:) relaks w ogrodzie kawiarnianym, w królestwie hamaków.
Wyborna kawa, internet i codzienna porcja hiszpańskiego. Zdjęć troszkę porobiłam, będą później.
Najchętniej jednak sprzedałabym aparat, uciążliwy w podróży, kusi oko złodziei i wprowadza nie potrzebne poruszenie w tłumie. Może nadarzy się okazja, lepiej spieniężyć niż stracić. Raz się głupiemu udało, drugi raz może już być na zawsze. W obliczu istniejących długów przydałoby się nie tracić dóbr materialnych wysokiej wartości, ale niestety to nie złoto i nie skupują wszędzie. W tej sytuacji wolałabym mieć pierścionek z diamentem.

1 komentarz:

  1. Google translated this page into an image of paradise. A union of clarity and bliss. Keep up the wonderful writing.

    OdpowiedzUsuń