wtorek, 14 września 2010

Granada cdn


Granada i Jorge to cudowny wybór.
Piątek miał wolny, więc ruszyliśmy z rana na wycieczkę. Na wysepkę pt. Punta Correviente, skąd pochodził ojciec Jorge. Malowniczo na maxa. Pięknie położona schludna restauracja, mały basenik, hamaki i spokój. Co jakiś czas przepływała tylko panga z turystami, ael na naszej wysepce tłumu nie było. Babcia przygotowała nam po kawałku smacznej słodkowodnej ryby. Potem świeży kokos i drzemka na hamaczku.
Pomimo, że woda w jeziorze mętna wykąmpałam się. Rany już pozagajane, krodkodyle nie pływają, a upał był straszny. Woda niesnośnie ciepła, jak dla mnie grubo ponad 30 stopni. Prawdziwy relax jednak. Przyjechał po nas ojciec Jorge, bo autobusów już popo nie było.
Wieczorem na Calzadzie, głównym deptaku miasta sączyliśmy najtańsze mojito.
Na bulwarze jest kilka stylowych hoteli, w stylu kolonialnym, z ogromnych okien i wyplecionych zasuw dobiegała rumba i inne latino muzyczki. Parny wieczór i zimne napoje. Podobało by się Ziutkowi. Rodzicom też. Doba w takim kolonialnym hotelu kosztuje 50 dolarów, nie fortuna, a chyba warto sobie raz zafundować, kiedyś tam, taki powrót w czasie. Jak z filmu gangsterskiego z lat 20 stych.Polecam.
W Granadzie można spędzić dużo czasu, jest sporo gringo, miasto cieszy oko. Ceny ok.
Ale mnie jednak ciągnie pod wodę, po kilku dniach w mieście chce mi się plaży morskiej. Nie mam jakiegoś szczególnego nastoju na zwiedzanie i podróżowanie. Mój bagaż też nie jest backpakerski. Z miejsca do miejsca i to aby rzadko. Z Corn Island się już nie ruszam do końca miesiąca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz