czwartek, 5 sierpnia 2010

hospitalizacja zakończona

już jestem. a jednak trzeba było do szpitala.....nie miałam czasu nawet posta zamieścić. Przepraszam, autobus czekał ostatni.
Płytki krwi mi spadły do poziomu alarmującego, a tutejsze prawo nakazuje hospitalizację. Nie mogą sobie pozwolić na wypadki, Kostaryka ma być bezpiecznym krajem i tak jest.
Po tym więc jak tutejszy doktor potwierdził diagnozę zapakowałam się do autobusu i pojechałam do szpitala (godzina drogi). Wieczór już ciemny był w Liberii, David, kolega z pracy pomógł mi we wszystkim.
Cały proces przyjęcia na oddział trwał 2 godziny. Dostałam łóżko numer 7, wazonik na mocz, piżamkę w rozmiarze XXXL i welfron. Co za niewygodne urządzenie.
O 22 moje żyły już spały, więc pielęgniarka długo musiała je pobudzać. Igła jednak zrobiła swoje. Pierwszy welfron wlazł wypełniając mi 80% wnętrza żyły, przy najmniejszym ruchu reki czułam jak się igła panoszy. Wstrętne.
Na oddziale tylko przypadki dengi, wszyscy sobie grzecznie leżeliśmy, badali nam ciśnienie i temperaturę co 2 godziny, kazali liczyć ile picia się wypija i ile moczu w wazoniku z tego będzie. Jestem dobrą maszynką, recycling działa.
Na śniadanie ryż, na obiad ryż i na kolację ryż z fasolą czarną czyli danie narodowe Kostaryki, gallo pinto. Dostaliśmy też specjalne soki. Wszystko dobre, tylko za daleko byłam od wiatraka i gorąco było.
Rano pobierają wszystkim krew a potem pn doktor z teczką pacjenta przychodzi na konsultacje. Wszystko po hiszpańsku. Na pierwszych konsultacjach było troszkę gorzej, płytki spadały. Ale dzisiaj już super, namnożyły się. pan doktor powiedział, DO DOMU. Hurra......wróciłam więc z Liberii do Coco.
Jeszcze kilka dni odpoczynku, aż poczuje pełnię sił i sprawa zakończona.
Przygoda wrednego komara z Guanacaste.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz