niedziela, 27 czerwca 2010

dzień trzy

6 egzaminów z rana...ufff, udało się, zdałam wszystkie.
Dobry wynik, ale to był taki niby trening, nie na serio. Te na serio będą w lipcu.
Sporo siedzenia na dupie, dzień bez zajęć w wodzie jest długi ale generalnie wesoło jest. Martin, nasz trener, ma w sobie coś z guru ze słonecznej wyspy. Bije od niego powiew tropiku, każdego ranka wtłacza w nas tą swoja rajską energię.

Dzisiaj zrobiłam większe zakupy w lokalnym magicznym supermarkecie. Salsa Guanacaste zrobiła furrore, to mieszanka tamaryndu i papayi (oj ta pisownia). Ryba o smaku krewetki i wszystko takie dojrzałe, soczyste i smakowe. Podoba się. Do tego cała selekcja pieczywa z mąki kukurydzianej, soki z różnych kłączy i ziół, kartonik wina za 5 dolców i chyba jestem szczęśliwa. Szczęśliwsza niż w rejonie Orientu. Wciąż mało czasu na życie poza PADI, ale to się przecież skończy.

Zakupiłam też potrzebne, niezbędne, obowiązkowe materiały instruktora.....475 dolarów, hmmmmmm i tak wymigałam się z wielu pozycji. Nie jest to najtańszy miesiąc roku.....

Pogoda jest iście tropikalna, parno i gorąco. Dobrze to robi na skórę i samopoczucie. Deszcz często wpada na kilkanaście minut i dalej słońce. Dobre to połączenie. Przed domem basen, wiec jak wracamy z zajęć to robimy sobie mała rundkę pod gwiazdami. Woda nieprzyzwoicie ciepła.

No i tyle z buszu.....do jutra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz