czwartek, 13 września 2012

Indian guy

hehe, na mojej twarzy maluje sie usmiech wiec musze podzielic sie pewna anegdota.
opowiesc dotyczy wyobrazenia mojego o tym miejscu w kanadzie a tym jak jest. caly czas sie smieje z siebie jaka smerfetka jestem.
przed przyjazdem mialam pakiet niezbednych informacji, taki maly survival kit. wydawalo sie, ze wiem wszystko. wydawalo sie, ze......kanada to kraj emigrantow i wszystkim zyje sie dobrze, ludzie sa usmiechnieci i zyczliwi.
jaime, ewelina i aina opisali troszke sytuacje. polecili swojego pracodawce Jassa, piszac o nim Indian guy. Spodziwalam sie wiec rodowitego rdzennego Indianina, rezerwaty dookola, w koncu kanada. Indian w jezyku angielksim to zarowno Indianin z plemiania Apachy jak i mieszkaniec Indii. A wiec kanadyjski rezerwat to zaglebie farm prowadzonych przez Hindusow. tak pracujemy dla Hindusa, slabo komunikujacego sie po angielsku...hahaha....a wiec moj mit pracy w rezerwacie z Apaczami troszke sie obalil.....i stad wielki usmiech na mojej twarzy. Hindus jednak, to czlowiek pracowity, usmiechniety i uczciwy. W porze lunchu nie ma jedzenia ale kubek hinduskiej bawarki......z kozuszkiem na wierzchu, uffff...lykam jak lekarstwo poki gorace, a jak sie juz kozuch pojawi to wywracam na trawe, zeby nikomu nie bylo przykro.
Hindus david przydzieli nam rzadki krzaczastych jabloni i co jakis czas zajezdza traktorem sprawdzic czy czegos nam nie trzeba, tzn. czy zabrac kontener czy nie brakuje nowego. I tak mija czas, troszke na drabinie ale z reguly drzewka sa na wysiegu dlugiej reki. royal gala, moje ulubione. pyszne czerwone, soczyste i chrupkie, mam ich na peczki.....te na samym szczysie zwykle sa za dojrzale aby je skontenerowac albo maja skaze. tych ze skaza, jak i zielonych, nie pakujemy. mam tez torbe pracownicza, taki noszak gdzie wrzuca sie jablucha....wpadla sliwka do fartuszka mi sie przypomina. poza tym praca jest na akord i davida nie interesuje ile nam sie chce pracowac. kazdy robi tyle ile moze lub chce, nikt nie stoji z biczem i zegar nie tyka. wiec luz generalnie.
wiadomo, mam na zapleczu glowy mysl. ze mimo wszystko nie przyjechalm tutaj na wczasy i wole przycisnac troche aby w tym jablkowym fartuszku pojawily sie za miesiac setki zielonych papierkow. idzie mi nie najgorzej....zbieram 5 kontenerow dziennie, czyli jakies 20 kandyjskich franklinow za kazdy daje okragle 100. ale jest to praca. nie ma co.
piekne widoczki dookola, czuje sie jak na Gubalowce troszke, i gdzie okiem siegnac wija sie sady.
rece mam juz pocharatane i paznokcie zilonkawe jak przystalo na prawdziwego pickera. hehehe, dobra to szkola zycia. po pracy tzn. 7, chce sie juz tylko usiasc na dupie.
wczoraj zamieszkalam w domku z kotenera....jak u nas dla powodzian, wraz z dwoma kanadyjskimi wspolpracownikami, Toddem i Yanni. jest cieplo, mamy goraca wode i kuchnie.
W sklepach cena sa szalone. W mylnie nazwanym sklepie one dollar nic za dolara kupic nie mozna. ceny sa makabrycznie wysokie i tutaj widac roznice kanadyjskiej spolecznosci. my, pockerzy mamy oko na promocje , reszta wazniakow ma polke z delikatesami. hehe, jestem jednak szczesliwa widzac ten podzial swiata. chyba nigdy nie stanelam po drugiej stronie....dobrze, ze jest. swiat jest teraz prawdziwszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz