poniedziałek, 21 czerwca 2010

pasmo nieszczęść


Pierwsza relacja. jest koło 5 rano, siedzę w tranzycie na Dominikanie. Lotnisko mocno oldskulowe.
Cud, bo wszystko mówiło, że nie wylecę.
Po pierwsze, źle spojrzałam na wylot z Wro......przyjechałam na lotnisko na 25 minut przed odlotem samolotu.....w ostatnich sekundach odprawy, serce skoczyło mi pod samo gardło i mocno ścisneło. Odprawili mnie, autobus już czekał tylko na mnie. Przez pierwsze minuty w samolocie musiałam uspokoić puls i nerwy. O mały włos! Nie wiem jak to możliwe, że lot było o 16:55, a nie jak w mojej głowie o 17:55. Udało się też z ekstra kilogramami...pani już nie miała czasu na dłuższą dyskusje, zwróciła tylko uwagę, że 8 kg za dużo. Zapytała starszego kolegi, pan powiedział, pani Pytel poleci.
Przybyłam do Frankfurtu.....5 godzin snucia się po zakamarach lotniska. Z uwagi na wciąż obecne słabe samopoczucie po gudbajowym party, zdrzmnełam się na leżaczku w poczekalni. Odparłam pokusę zakupów wolnocłowych. Na godzinę przed odlotem otworzyli odprawę pasażerów do San Jose. I tu zamarłam. Pani, grzecznie po polsku, prosi mnie o bilet powrotny. Mówię,że nie mam jeszcze, że stantąd jadę lądem dalej, że nurkuję, że podróżnik. Ona twardo, bez okazania biletu nie wpuścimy pani do samolotu. Nie poleci panii koniec. I nie jest pani jedyna, mamy takich koło 10 tutaj.
Co????? Jak?????? Że kto?
Poradziła mi aby internetowo zabookować jakikolwiek bilet z San Jose......że są automaty internetowe, że mam jeszcze 25 minut. Moja głowa wrzuciła na turbo doładowianie, Chryste Panie, co robić. Nie miało być tak, miałam się tłumaczyć na lotnisku w San Jose co do planów podróży, ale nie tutaj, po 22, gdzie wszystko pozamykane a internet na monety euro, których nie mam. Karta kredytowa nie przyjęta, automat prosi o euro, biegam po hali odlotów i proszę ludzi o pomoc, zamieńcie mi dolary na bilon euro!!! jest, zamieniłam 10 USD na 6,50, biegnę do netu.....strony po niemiecku, pytaja o tysiąc rzeczy. Wklepuję skyscannera do wyszukiwania lotów, gdzie polecieć......jest, wchodzi.....głowa myśli, gdzie lecieć, ręce sie trzęsą.....meksyk....nie, za drogo, USA, bez sensu, tanio ale nie mam wizy....jest kolejna opcja - Guatemala. Bookuję, a tu rozpacz....kombinacja klawiatury nie wstukuję @, bez niej nie ma rezerwacji.....biegne do pani, aby mi pomogła wklepac małpę...ona, że nie umie, że nikt nie wie...że już nie dam rady, że za mało casu....któs jednak pomaga, kilka minut i odnalazła druga pani kombinacje 3 klawiszy w jebanej niemieckiej maszynie. Wstukuje już numer karty kredytowej, widzę światełko w tunelu i atak z piekła znowu. Koniec minut, kredyt netowy skończony, powrót do strony głównej. pani mówi, no trudno, nie udało się.:( Biegne, szukam nowych monet wśród pasażerów...są, wydałam kolejne 5 dolarów. Już znacznie sprawniej, dochodzę do rezerwacji, pasażerowie odprawieni, zostałam sama z automatem.......pan mówi, szybko Santo Domingo San Jose - lecimy....pani patrzy mi na ręce, jest potwierdzenie, kupiłam bilet.
Hurra....polecę....w stresie odparowały mi wszytskie wody z oranizmu, pełna dehydracja. Myślałam, że nie wykrztuszę z siebie głosu, że uschło wszystko w środku. Ale przygoda, dreszcze mnie przeszły......zasnełam na całe 10 godzin lotu, z przerwami na karmienie. I picie....steward co rusz przyosił mi wodę i pepsi.....odzyskałam moce. Teraz wyspana, w tutejszy wczesnym pornanku doszukuje sie już samch pozytywów. Podsłuchuje tutejszy hiszpański.
udało się, qrde o 2 małe włosy wróciłabym do domu.....w poczekalni tranzytowej kręci się gość z oznania, opowiedział właśnie kilka podobnych histori, nie zawsze miał tyle szczęścia aby wylecieć tam gdzie chciał. I czyja to wina? chyba moja, nauczka potworna.

Kolejny przystanek w San Jose. 5 godzin czekania na autobus.
Po wszystkich perturbacjach z wylotem dręczyły mnie myśli, że zagubi się mój bagaż. Ale nie stało się tak, pojawił się na taśmie długo trzymając mnie w niepewności, że jest w Kostaryce.
Sprawnie poszło przedostanie się z lotniska na dworzec Pulmitan Liberia, testuję swój hiszpański, daje rade w przeciwnieństwie do prób madryckich. Zostawiłam bagaż w dworcowej przechowalni i udałam się na spacer po centrum San Jose. Niezły meksyk! Egzotyka spora, nie da się tego porównac z Azją czy Bliskim Wschodem. Troszkę filmowo, trąbiace autobusy, ćwierkajace ptaki, egzotyczna rośliność, ale przede wszystkim ciężka toporna architektura, zakurzona i oberwana, niskie latynoski z ogromnymi pełnymi piersiami, a na dworcu sprzedawcy wszystkiego....okulary do czytania, majtki, skarpetki, nożyczki i inne takie.

Pokręciłam sie po mieście, zrobiłam małe zakupy i wróciłam na dworzec, to w koncu 27 godzina podróży, nie bardzo mi się chciało dłużej szwędać. W dwie godziny obeszłam spokojnie ścisłe centrum, rozmieniłam dolares por colones.
Zabawne światła uliczne tu mają, zamiast zielonego biegnie pan, pokazują się sekundy ile jeszcze, biegnie coraz szybciej, aż w koncu staje i robi się czerwony. Jak biegnie, to ćwierka coś w środku na kształt kolibra.
Gołebie uliczne takie jak w Polsce, wypełniają tutejsze place, Plaza delas Artes, Plaza de la Cultura, Plaza de la Democracia. Coś więc bardzo międzynarodowego jest w połaczeniu miejscich placyków i gołebi.

Rozglądnełam się po mieście. Wielobarwnie. Rynek zalany jest kolorowymi łaszkami o jakości na wpół chińskiej, tłoczone w plastiku buty, tanie kosmetyki i dużo dużo sprzętu elektroniczego. Może taka dzielnica. Ta tutaj z dworcem, nazywa się Coca-Cola. :)
Jeszcze nic nie jadłam, konsumuje zapasy z kraju, ale sporo straganów dookoła a na wielkim bazarze to już dziwne włochate owoce i lokalne przysmaki, wygladało to serowo. Po krótkim rozejrzeniu się, wywnioskowalam, ze tutejsze kobiety mają skłonność do nadwagi a winą jest chyba wszechobecny hamburger i słodkie buły. Sieć fastfoodów imponujaca.

Jeszcze 2 godziny do wyjazu, potem 5 godzin trasy i dotrę do rajskiego zakatka Playas del Coco. San Jose z rajem nie ma nic wspólnego, ale tak to już jest w stolicach krajów trzeciego świata.
Różnica czasu 8 godzin, tutaj dopiero 12 w południe, a ja biologicznie juz po dobranocce. Ciekawe ile zajmie powrót do formy, ciekawe jak wirtualne centrum Rich Coast Diving, ciekawe co zrobic z biletem do Guatemali na 2 października......kolejne dni powinny przynieść odpowiedzi.

6 komentarzy:

  1. ..uuuuu to siostra się trzyma, bo się dreszcze ma czytając ..pamięta nie je od obcych nic! ..

    OdpowiedzUsuń
  2. no to ostro sie zaczelo! powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. złe dobrego początki :) trzymamy kciuki!
    niestety na gudbajowe party nie dotarliśmy :( zabawa na pewno była przednia jak zwykle!

    OdpowiedzUsuń
  5. jejusiu dziewczyno. ja przeczytałam i musze dochodzic do siebie a ty przezyla... szacun. aj. to wina czarnego Moai!!! niech tam sie trzyma.

    OdpowiedzUsuń
  6. I pomyśleć że dla mnie wyprawa do sklepu po chleb to wielkie wyzwanie (2 dni juz sie zbieram) ;) Gały z orbit mnie wyszli, jak przeczytałam.
    Całusy, Gosio, trzymiem kciuki!!

    OdpowiedzUsuń