środa, 31 października 2012

haloween



Dzisiaj noc strachow i duchow...nad kerameos od 3 dni wisi wilek abiala czapa, taka chmura z ktorej pada nonstop deszcz...tym samym praca przy pakowaniu sie nam skonczyla i 2 dni niczego.....uffff, ale to juz ostatki.
 

wtorek, 30 października 2012



Cieplo I przytulnie sie zrobilo w meksykanskiej chalupie gdzie to od kilku dni pomieszkuje w kuchennym zakamarku. Chlopaki do rany przyloz, ostatnia sucha koszule potrafia zaoferowac. Tym samym co na wadze przybieram od tych zakasek I obiadow. Gotuje Gonzalo, najstarszy wsrod nas, pierwszorzedny kucharz.  Bylo nawet mole I cochinita, czyli jak w Tulum za domem.

Pogoda wciaz kaprysna I w kratke, to deszcz, to snieg, to slonce ale juz nie ma ponizej zera, ocieplilo sienieco. Snieg jednak zalega na calej panoramie dookola nas, fajne widoki.
 Mamy jednak prace w czasie niepogody zupelnej, pakujemy owoce do pudelek. Na eksport, hahaha, moze do Polski….do stolicy jablkowej. Pakowalismy dzisiaj caly dzien red delicious I fuji. Troche krzyz boli od pochylonej pozycji nad wielka skrzynia, ale lepsze to niz siedzenie w przyczepie I czekanie na bezdeszczowy dzien. Jak sucho jestesmy caly dzien w sadzie, od 8 do 18. Teraz mamy chyba najlepsze jablka do zbierania, wielkie I jest ich duzo na drzewie, nie trzeba sie tez bawic w selekcje zadna, trzeba zdazyc przed zima. A dla mnie to juz odliczanie kazdego dnia, chlopaki tez licza kiedy ich opuszcze. Wesolo z nimi, ucze sie intensynie gwary chlopskiej.  Takiego jezyka dotychczas nie rozumialam ale teraz juz osluchalam sie z chlopakami I coraz lepiej ich rozgryzam.

A dzisiaj zostaje z nami niejaka Blanka. Szef poprosil czy moze zanocowac, Ines odstapil jej swoj materac. Panna jakby spadla z ksiezyca, stapa jak po chmurze, slyszy wybiorczo co do niej mowimy, uduchowina veganka. Nie jak sie nie da z nia zagadac, chlopaki sie smieja, ja musze tlumaczyc.  Wlasnie kladziemy sie do snu, ciekawe czy bedzie mi chrapac czy medytowac…..wyglada na zagubiona w przestrzeni ziemskiej kosmitke.

Obejrzalam ostatnio cala sterte filmow.  Czy ktos widzial moze Finisterrae? Co to za opowiesc, o czym na Boga to jest? Prztypomnialo mi sie Jakjo, nasz kultowy film z Simpsonem na ENH.
A ze staroci zupelnych Dog day afternoon z Al Pacino, ale historia I sceneria Ameryki lat siedemdziesiatych.  A  z ciekawszych Hunter games, enduring love, you will meet a tall dark stranger, ex drummer I the besciak the band visit. I tym samym w moim kinowym repertuarze na dysku za  wiele wiecej nie pozostalo. Trzeba  sie na nowo podlaczyc I zaladowac videoteke.

 

piątek, 26 października 2012

Kelowna-Vancouver-Toronto-Cancun


Czas na male podsumowanie. Zacznijmy od radia I jego cowboyskiego nadawania. Jedyna odbierajaca stacja w calej chyba kanadzie to country station 100,7, uff sitce by sie oberwalo za wypuszczanie w eter takich kawalkow.  Wiekszosc piosenek ma prosty tekst wiec zrozumiec mozna wszystko, I jakie one sercowe, jaka romantyczna jest dusza kowboja a jakie wyuzdane I nienasycone sa ich dziewczyny.

Piosenki sa rozne, graja je w kolko I na okraglo np. Ona kocha moj niebieski traktor….. dlaczego nie przyparles mnie do scisany I nie pocalowales…..ona ma fajne cycki ale ja wole piwo…moge cie zabrac wszedzie moim napedem na cztery kola…itd……ojacie, a teraz leci ona mysli, ze moj traktor jest sexy I ja kreci…..cholera, co oni maja w glowach za sieczke.

Nie mniej jednak slucham rano I w czasie obiadu radia, pogody , informacji gdzie pozar a gdzie rowerzysta zginal na szlaku, I konkursy I wygrane I ten radiowy kanadyjski accent z maniera, gdzie wszystko jest awesome I fantastic. Skora cierpnie.

A teraz o jedzeniu.  Europa jednak nie ma sobie rownych w przekroju I wyborze. Tutaj wybor jest ograniczony a smaki okrojone, skoncentrowane wszystko wokol cukru. Wszystko trzeba poslodzic, inaczej sie nie sprzeda. I tak chleb, kazdy, musi byc slodkawy, dominuje tostowa wata, za ktora trzeba zaplacic 2 dolary . 60% pelnego ziarna……extra!

Ser zolty to taki twardszy topiony, na szczescie juz nie taki slodki, ale wciaz ma jakas nutke cukierkowa. Maslo orzechowe jest dobre, szczegolnie to z drobinkami orzechow, no I ku zaskoczeniu wielkiemu wszedzie sa kabanosy zwane pepperoni sticks. Smakowe.

Mieso miejscowe bez smaku wielkiego, wedliny nie istnieja praktycznie, to jakas nisza, plasterki lanszmitu mozna kupic jednak, nie probowalam….nie wygladaly zachecajaco. Sa oczywiescie produkty delikatesowe, ale tam ceny zaczynaja si od 10 dolarow.

No I kawa, kazdy o kazdej porze musi pic kawe…..drive thru jest wszedzie, kazdy popija. Kazdy sie lansuje z kubkiem najlepszej sieci Tim Hourtons…dobra jest trzeba przyznac. Caly dzien trzeba cos popijac, I kawa jest napojem ogolnokrajowym, a jak nie kawa to Cola. Zatem wybor ziarna jest spory I calkiem dobry. Tego w meksyku z pewnoscia brakuje.

A sami kanadyjczycy, trudno generalizowac, sporo tu klas spolecznych, ktore nic ze soba wspolnego nie maja. Sporo azjatow, bo do japonskich wybrzezy nie tak daleko z Vancouver. A oni nie trudza sie uczeniem angielskiego wiec w wiekszosci trudno tu uslyszec angielski, chyba ze wlaczysz radio. Yeeeah, awesome!

Hindusi z Penjabu, od 20 lat okupuje te tereny nie zdazyli sie jeszcze nauczyc…..a ich dzieci sama nie wiem jak ale tez slabo mowia, co w szkole zatem sie wyklada? Pendzabski?  Hindusi wiec posluguja sie tylko trybem rozkazujacym I tylko czasem terazniejszym, ulubiony alla present continous. “MI pejing twenty tu dallar” “nol kolor nol piking” “nol bruzing apels” hehehe, nie dziwie sie juz wcale dlaczego meksykanscy pracownicy nie mowia po angielsku, trudno sie nauczyc od sikha z penjabu. Sama sie juz cofnelam otoczona tym dialektem. Teraz jednak bardziej po hiszpansku operuje.

Fajne sa lumpeksy,  wpadlismy do jednego w drodze na polnmoc gdzie zakupilam sobie ratujaca mi skore fajowa bluze podszyta futerkiem (sztucznym misiem), oj jaki to byl wspanialy zakup. Nie mialam za duzo czasu na dokladne splondrowanie towaru, czas gonil, ale cuda na patyku tam byly I ceny dobre, stroje na Haloween teraz kroluja, bo to swieto wagi Bozego Narodzenia.

Fajne maja fury tutaj, szczegolnie te retro. W BC panuje moda na auta z lat 50 I starsze. Kazdy farmer musi miec przynajmniej jedno na chodzie I kilka w ogrodku. Sa pokazy, przejazdzki, fajne roczniki. Farmerzy lubia tez stare traktory, bo jak wiemy one kreca dziewczyny. Stare maszyny rolnnicze stoja wiec jako kwietniki przed domami. I to jest styl kowboja, nie kowbojki.  Farmerzy raczej w kaloszach. A hindusi obowiazkowo w spodniach od dresu, wszyscy jak jeden maz prawie to dresiarze,I kobiety I mezczyzni I dzieci.

zwazylam sie ostatnio na przemyslowej wadzew pakowarni, waze 115 funtow, w pelnym rynsztunku, co daje jakies 53 kg. to chyba dobrze, bo patrzac w lustro wydawalo mi sie, ze waze 45. Nie mnije jednak zbudowana jestem z miesi I kosci, no I flakow wypelnionych glutenem co pecznieje I gazuje.  Warstwa tluszczu wytopila sie do reszty, siwych wlosow jeszcze nie mam, ale wiecej zmarszczek na pewno, ze stresu kanadyjskiego. Wilgotne powietrze meksykanskie lepiej czyni skorze niz  tutejsze zimno I ostre gorskie slonce. Ale dowod musialm pokazac I tak w sklepie z alkoholem czy oby mam wiecj niz 25 lat.

No dobra, tyle na dzisiaj, ide sie pakowac. Podjelam decyzje wyniesienia sie z przyczepy, dosyc  tego scautowania. Wynosze sie do amigos, cieplo I wesolo bedzie, no I prysznic z goraca woda . same wygdy! A bilet w reku, lece wieczorem 4 z Kelowny, czyli nie musze sie tluc busem do Vancouveru, a cenowo to to samo co autobus nocny. Lece zatem z przesiadkami licznymi ale wszystko pieknie zharmonizowane, tak, ze nie mam wiecej niz 3 godziny pomiedzy lotami.

 Kelowna-Vancouver-Toronto-Cancun juz teraz wiem, ze 14 godzin bez posilkow, wiec musze zabrac kanapki, bo ich tez nie mozna kupic w samolocie, znaczy sie mozna ale tylko placac karta kredytowa, ktorej juz nie posiadam.ale lece na wieczor I bede sobie spala, najem sie w domu, umowilam sie ze Sloane z Penticton, caouch surfingowa kolezanka, ze wpadne tuz przed wyjazdem opowiedziec jej kilka historii o przygodach w BC (British Columbia).

A i na koniec podaje moj meksykanski numer dla wszystkich zainteresowanych, 052 to kierunkowy na mekx, a potem 984 1295766. Nie wiem czy cos jeszcze pomiedzy, to bardzo pokomplikowany system.  Za kazda przychodzaca rozmowe spoza tulum placi sie roaming. Tym samy za dzwonienie z telefonu tulumskiego z innego miasta tez sie placi wielkie pieniadze…..jeszcze sie nie polapalam jak to dziala. Brak w tym logiki europejskiej.

 

 

 

środa, 24 października 2012

3 dni bez pracy, cholercia...bo snieg i deszcz...i jablek sie nie zbiera jak mokre....ale jak ma nie byc mokro i wilgotno jak tak w powietrzu....

a z wiesci najnowszych, mam bilet...na 4, powrot do raju.
 

poniedziałek, 22 października 2012

kanadyjska kiszonka


Koniec pazdziernika, koncowka ogrodniczego sezonu. Przymrozki I piekna przyroda dookola, ale juz nie cieszy tak jak na poczatku. Teskno potworne za spoconym tulum.

Wczoraj mielismy tylko prace na 3 godziny, nieszczesliwie te pierwsze najzimniejsze….cieplawo robi sie dopier kiedy slonce przebije sie przez gesta oponke mroznego powietrza. Tak mroznego, ze zamarza mi oliwa co noc w butelce. Okolo 11 robi sie lepiej, w sloneczny dzien pieknie, jak chmury zaslonia niebo to na powrot robi sie zimniutko.

Dzisiaj mam pierwszy dzien wolny od rana do wieczora chociaz wolalabym w tej sytuacji popracowac. Nad ranem tez zorientowalam sie, ze dzisiaj wlasnie zakrecili wode w obiegu gospodarczym, co oznacza, ze przy mojej przyczepie  kran suchy I wspanialy goracy prysznic nie dziala juz. Przy takim obrocie rzeczy przeniose sie jutro do Kerameos gdzie miszkaja pracownicy meksykanscy, oferowali mi juz sofe w kuchni kilka dni temmu.  Teraz nie ma sensu juz przyczepa, bez wody I z mrozikiem. Chlopaki sympatycznie, jest ich 5, jeden troszke chyba zwariowal, gada do siebie I jakis zamroczony, ale pozostala 4 super mila. Zawsze mnie czyms poczestuja, zaprosza na kawe, dorzuca jablek do skrzynki. Z moimi meksykanskimi papierami jestesmy jak rodzina prawie. Warunki maja cieplejsze, zaden luksus ale kuchnia duza I dom w miare cieply. No I troche razniej chociaz na dluzsza mete bewnie moze to byc meczace. Dlatego tez powrot na poczatku listopada bylby sensowniejszy.

Policzylam tez dni  I przespalam sie z terminem powortu I chyba zbiore sie wczesniej tzn. Kolo 4 byly te same ceny co 13, z praca moze byc bowiem tak jak teraz, nie codziennie, I nonstop na dworze gdzie zimno w lapki I stopki, mimo ze mam skarpety na -30. Juz mi sie tez nie chce szukac innych opcji, a wszystkie prace polowe wiaza sie z jednym, zimno jak diabli. Egh, ja juz zapomnialam co to zimno, po tym doswiadczeniu doceniam zycie w tropikach jeszcze bardziej. Oj jak duzo latwiej jest jak zawsze cieplo.

Po powrocie czeka mnie poszukanie nowego domu, bo ze starego sie wyprowadzilismy. Richy zostal, a wlasciwie sie wprowadzil po pol roku nie mieszkania.  A zatem wiele nowego mnie czeka.  Jeff powraca pod koniec listopada chyba albo wczesniej, ma kurs do przeprowadzenia I to go mobilizuje do powrotu.  No I co najwazniejsze wracam pod wode chciaz teraz siedzac w 2 parach spodni, 2 skrapetach nie wydaje mi sie to pozytywne, zimna woda, brrrrr…ale wiem, ze bedzie fajsko wrocic do zawodu.

niedziela, 21 października 2012

zrobilo sie mrozno......cieplo patrze na bilety do meksyku, nie ma w tej chwili zadnej promocji.....czekam na jakas lepsza cene niz 450.
 

piątek, 19 października 2012

bingo



Zbieranie grzybow to hazard, ale w tym przypadku nie trafilismy bingo.   Nie ten rok dla plechy.

Poznalam jednak sfere siebie I zycia, ktorej nie znalam. Troche nerwow I dygania, nie bylo mi za latwo. Mieszkanie w malutkim Chevy warunkow nie ulawialo. 8 dni spania na siedzeniu pasazera w aucie, zero lazienki, biezacej wody, deszcz za oknem I Larry, ktory wpolowie naszego wyjazdu przeszedl metamorfoze.

Urodzinowa lampka wina otworzylam zamknieta od 7 lat puszke pandory…..Larry poczul zug alkoholowyna powrot zanim jeszcze dno pierwszego toastu sie pojawilo. Moja w tym wielka wina, z kupilam to przeklete wino I namowilam Larrego do odswitnego potraktowania dnia. Po tym juz tylko Larry stal sie wieczornym utrapieniem.

Co do grzybow, jakies sie znajdywaly, ale trzeba sie bylo nachodzic od switu do zmroku, zmoknac I zgubic. Raz zawieruszylam sie lesie, zakrecilam w kolo w goraczce grzybowej, ze zadne gwizdy I hophopy nie pomoglo. W pochmurny dzien nie tak latwo tez na orientacje sie kierowac do wyjscia.  Serce przyspieszylo  na chwile, kiszki sie oczyscily w nerwowych skurczach, ale po godzine jakiejs znalazlam auto I Larriego. Oboje sie wystraszylismy nieco.  Na szczescie zycie w lesie zamarlo jak moje serce I nie nastraszyla mnie miejscowa fauna. Ufff, tajga kanadyjska to nie lasek  grzybowy w zielonogorskim… tu nie ma sciezek, szlakow  I wycinek co km…..zgubienie sie moze oznaczac nocleg w lesie I marsz pod biegun polnocny, drog bardzo malo, drzewa wysokie,ze nieba prawie nie widac. A ja z moim szwajcarskim scyzorykiem udawalam harcerke jak 20 lat temu. Nie mniej jednak zdobylam 3 piora na tym wyjezdzie.

Bingo nie trawfilismy, a wyjazd zbilansowal sie na zero. Przygoda zatem, nie o takim ekstremalnym pobycie jednak myslalam. Oj, cos ta Kanada to kraj wciaz bardziej dziki, a ja juz z wojennej siezki zeszlam dawno. Moj malo asertywny I spokojny stosunek do biegu rzeczy jednak wyciagnal mniez tarapatow I wrocilam w milcznieu, niemalze zupelnym, z na wpol pijanym I trzezwiejacym Larrym za kierownica.  Ufff, udalo sie jednak dotrzec do konca czyli do sadu w Cawston.

Sezon juz sie konczy, zostaly  2 gatunki poznych jablek do zebrania, fuji I pink lady I na tym chyba zakoncze moja przygode w kanadzie.  Pogoda jesienna, sucho raczej, wciaz powyzej zera w nocy, mieszkam sobie w wiekowej przyczepie z kartonem zamiast dywanu. Kilka filmow mi jeszcze na dysku zostalo, tak wiec wieczory mam umowione na kinowe seanse. Internet z prysznicem, 25 min drogi ale jest!

środa, 17 października 2012


i tak po wielu dlugich dniach i nocach survivalu na polnocu wrocilam do sadu Happiego... i spokojnie, bez nerwow juz, laduje jablucha do kosza.
napisze na brudno sobie dlugiego posta o tym jak to tam bylo. ufff, przygoda zycia.

wtorek, 16 października 2012

nie bylo jak zawiadomic, ni pradu, nie internetu przez 5 dni.
skonczylismy z grzybami i niedzwiedziami, wracamy na jablka i winogrona.

środa, 10 października 2012

szukamy, sa i ich nie ma. tyle na dzis z zycia grzybiarki.

wtorek, 9 października 2012

 
wczoraj poszlo nam nieco lepiej. znalezlismy dobrte moiejsce popo, wracamy dzisiaj. nocleg na kempingu Pine lakes. teraz szybka kawa na stacji Tim Hourtons i do lasu.
wczoarj widzialam zorze polarna, piekna byla.

niedziela, 7 października 2012

grzybobranie

dzisiejsze grzybobranie nie bylo dobre. zaczelismy w nowym miejscu, mnostwo grzybow ale nie tych co trzeba. po godzinie postanowilismy zmienic lokalizacje, tam gdzie wczoraj udalo sie wyczesac kilka okazow. cale stado ludzi juz przeszlo, grzyby powywracane, udalo mi sie wygrzebac 2 sztuki, to nie za wiele.....cholercia.
na foto prezentuje mojego pierwszego matsuatake. egh, troszke zalamka. Larry tez zagotowany, szukalismy wiec nowego miejsca, gdzie ludzie nie chodza. sprobujemy jutro, troszke sie trzeba wspiac na wzgorze i czesac, szukac bialaskow.


 
jako, ze malo matsuatake bylo, zabralismy sie tez za kalafiory, skupuja je tez. nazbieralam tez gromade podgrzybkow i prawdziwkow na obiad, tych nikt nie skupuje.
oto grzyb kalafiorowaty, takiego w Polskim lesie nie widzialam, ale jest w wikipedi i nazywa sie szmaciak, pod scisla ochrona.
 
 

sobota, 6 października 2012

migawki z drogi

a oto kilka foto zza szyby

 
 


 
 

 

motel

i dojechalismy, dluga to byla droga. jakies 1400 km, zanocowalismy po drodze w auciena wysokosci Prince George. na miejsu znalezlismy maszrum bajera, cena nie najwyzsza, ale za to grzyby sa. zatrzymalismy sie po drodze w lesie, Larry pokazal mi jak wygladaja.....trzeba byc krasnalem i dzikiem aby je znalezc. w ogole prawie nie wystaja spod sciolki. nic ich nie widac, tylko mala gulka, cholera, nie widac ich. wagowo jednak sa ciezkie, ciezko je tez wyciagnac z podloza.....siedza gleboko i twarde sa, oplatane korzeniami,  a uszkodzone juz nie sa kat 1 i sa za polowe ceny. ufff, zobaczymy jutro.
droga byla piekna, stanelam na wysokosci zadania i przysnelam tylko na 2 chwilunie.

dzisiaj noc w luksusie, wynajelismy apartamencik w motelu Rainbow. wykapalam sie w wannie, uff, co za doznania. zostaniemy tu jeszcze jutro, a potem chyba camping, cholera. noc kosztuje 60 plus tax. wszystko wiec zalezy od grzybaskow. zatrzymalismy sie po drodze na zakupy w secend handzie, mamy bluze z grzybami jak talizman, ciepla kurtke, kilka par spodni i ciepla bluze z kapturem, skarpety co maja trzymac cieplo do -30 i chyba jestem gotowa na zime.

a motel jak z filmow, hehehe. american dream trwa. jak u Lyncha.


 

piątek, 5 października 2012



ostatnie tony jablek zapakowane, czekamy na wyplate. tutaj, podobnie jak w Londynie, wciaz jeszcze mocno posluguja sie czekami. nie lubie czekow, bo skanuja paszport i trzymaja info o tobie gdzies tam.
w nocy juz ponizej zera, rano jest zimnitko, oj,oj...a my teraz blizej alaski. znowu czuje sie jak turysta. turysta na saksach oczywiscie. hehehee, ale juz niebawem powrot na lono plazy i jaskin. oj jak teskno za rutyna!!!

czwartek, 4 października 2012

ruszamy jutro na polnoc. miejsowosc Terrace. Juhu!

wtorek, 2 października 2012

kanadyjska jesien

i mamy jesien. piekna sloneczna pogoda przemienila sie w wichure i zimny, bardzo zimny poranek. pierwsza godzine wiec pracowalam w cieplutkich rekawiczkach, ktore zapakowal mi wraz ze spiworem wojskowym brat jeffa Matt.I powoli wszystko sie przydaje.
dzisiaj do sadu wpadla ekipa wymiataczy. przelecieli przez rzadki jak burza....naspeedowani, hehehe, patrzylismy z larrym jak trzepia jablonki. a my w swoim tempie, 5 kontenerow czyli 4 i pol tony dziennie, norma.