sobota, 29 września 2012

BC

zbieg okolicznosci czy przeznaczenie...wszyscy znajomi widza swiat w drodze przez spekana szyba...ale widoki pikene i tak.




 

ambrozja

o, i zycie sie uproscilo troszke. wraz z prysznicem do ktorego mamy kawalek mam tez internet. a zatem 2 w 1. pani dala mi haslo....
a na foto gigantyczny okaz goldena i lori...

 
zbieramy teraz garunek Ambrozja, jakis mikx wynalazek egzotyczny. ciezko sie zbiera, duzo skaz, trzeba po drabinie nonstop sie wspinac i schodzic.....i tak przez 10 godzin.

czwartek, 27 września 2012

ufff...ale przerwa. tak jak wspominalam wifi na drzewach nie rosnie, a do miasta daleko. satez jakies niezabezpieczone sieci czasami ale pojawiaja sie i znikaja...ciezko je uchwycic.

po dwoch tygodniach tulaczki i przygod w roznych sadach dotarlam do malego prawie krasnala o wdziecznym imieniu Happy, hindus dla scislosci. jego niekonczace sie po horyzont sady rokuja, ze tym razem zbiory sie nie skoncza po czterech dniach. tak bylo wczesniej, co sprawialo, ze wciaz musialam sie przenosic.

na farmie u majaradzy brzoskwiniowego poznalam dziwaka wielkiego, glosil slowo boze co wieczor pod koniec butelki wina czerwonego. przekonywal mnie do Chrystusa i opowiadal mi o swoich spotkaniach z Bogiem. poza tym gotowal dobre pozywne vega obiady i przynosil kawe rano do namiotu. rozstalismy sie w piatek i wtedy tez opuscilam przytulek Peach King. Nie bylo bowiem juz tam pracy, skonczyla sie Royal Gala. Na dzien i noc zahaczylam sie potem w Cawston, na farmie Wlochow. Stara wiedzma i jej lecacy myszka maz, naszawspolpraca trwala krotko. Zaiinkasowalam swoje 140 dolarow i pozegnalisy sie na drugi dzien.

i tak wloczac sie po okolicy Cawston dotarlam do wielkiego happy sadu. zamieszkalam w przyczepie, a wiec niewatpliwie upgrade, prawie luksus. do lazienki z ciepla woda i prysznicem trzeba podjechac 10 min rowcem. ale jest, wczesniej nie bylo. no i jest gdzie i na czym ugoowac cos, a to sie liczy. niestety dieta wciaz 100 % gluten....

w przyczepie mieszkala jeszcze kanadyjska super babka lora. ale juz wyjechala, 3 tygodnie w sadzie to jak 5 maratonow w tydzien. z pewnoscia to nie sa wakacje.

kolo przyczepy mieszka Larry, prawdziwy Indianin, potomek znaczy sie. ma rodowod z rezerwatu. pracujemy razem, pijemy sobie kawe na sniadanie i ogladamy filmy wieczorami. larry pracuje aby zakupic sobe auto i pojechac na grzyby w przyszlym tygodniu. 9 godzin stad na zachodnim wybrzezu jest grzybnia. a grzyby sa w cenie i plyna prosto jako wielkie rarytasy do Japonii. Dobry dzien dla dobrego grzybiarza to 1000 dolarow. .... nie trzeba sie dlugo zastanawiac co sie lepiej oplaca, znieranie jablek czy grzybow.

planuje wiec zabracsie z larrym na 2 tygodnie do lasow grzybowych. zbiera sie jeden rodzaj grzyba pod tytulem matsutaki, ktory rosnie w lasach sosonowych. wielkosc grzyba klasyfikuje jego cena od 1 do 6 (szosteczka to cowboy bo kapelusz na juz wygiety do gory....a najlepiej sie oplaca znierac 1 i 2). Po 2 tygodniach ostrej orki w sadzie, po przerzuceniu tysiecy kilogamow jablek opcja wyjazdu na grzyby i lazenie z plecaczkiem po lesie cieszy mnei bardzo.

w obozie grzybiarzy trzeba jednak mieszkac w namiocie znowu, i rzecz jasna juz nieco chlodniej i mokro....no ale dam rade. whisky do termosu i cieple majtki.

w lesie Larry mowi mozna spotkac misia.....ale one jak rekiny nie atakuja od tak bo nie w humorze. sa spraye na misie, nie wiem tylko czy to ja mam sie spryskac czy jak juz sie spotkamy mam prysnac na misia...... po dokumencie Grizzlyman wiem troszke wiecej jak z nimi postepowac. prawdopodobienstwo spotkania jest wieksze niz na tatrzanskim szlaku.....wezme wiec extra kanapke jakby byl glodny.

prawdopodobnie wyruszymy za tydzien.

dzisiaj zbieralismy Spartany,,,,,,tortury istne. tutejsze sady dostaly w lipcu ostre ciosy gradobicia. i teraz trzeba przebierac w jabluchach i zbierac tylko te piekne bez skazy. w przypadku spartanow moja wydajnosc pracy spadla z 5 binow do 2,5.....grrrr, ale skonczylismy dzisiaj i reszta na sok. a na sok to sie zbiera sprawniej. lubie jak na sok, nie trzeba sie tak cackac z okazami. zbieranie owocow jest troszke jak gra komputerowa, zbierasz punkty, czas sie liczy, co kontener to bonus i kazdy rtobi szyblo jak moze aby wiecej bonusow bylo. apotem dostaje sie za to pieniadzory i to nie byle jakie, kanadyjskie. teraz lepiej stoja niz amerykanskie ale to przez spekulantow co znalezli troszke ropy w prowincji Alberta i wydaje im sie,ze kanada potega wieksza niz USA jes. nie jest. ale za zbieranie jablek wiecej placa niz w stanach

no to mam nadzieje, ze troszke was uspokoilam....ze wszytsko tu dobrze, ze praca lekka nie jest ale sa jej owoce. i tak jeszcze przez miesiac i powracam do goracego leniwego Tulum.

czwartek, 20 września 2012

peach king

przenioslam sie do miejscowosi karameos, pracuje dla krola brzoskwin z Penjabu. kolejny turban. Skonczylismy dzisiaj rano nasze rzadki i czekam az kolejne dojzeja. niestety zastoj wszedzie, bo wczesne jablka sie koncza lub skonczyly a tych pozniejszych gatunkow jeszcze sie nie zrywa. niewatpliwie, bede doswiadczona w uprawie tego owocu, czekam wiec na odmiane Ambrozja.....
 
 
i dni

sobota, 15 września 2012

osoyoos

 
 na foto moje tymczasowe lokum, wprost przed niekonczasym sie rzedem jablek.

czwartek, 13 września 2012

Indian guy

hehe, na mojej twarzy maluje sie usmiech wiec musze podzielic sie pewna anegdota.
opowiesc dotyczy wyobrazenia mojego o tym miejscu w kanadzie a tym jak jest. caly czas sie smieje z siebie jaka smerfetka jestem.
przed przyjazdem mialam pakiet niezbednych informacji, taki maly survival kit. wydawalo sie, ze wiem wszystko. wydawalo sie, ze......kanada to kraj emigrantow i wszystkim zyje sie dobrze, ludzie sa usmiechnieci i zyczliwi.
jaime, ewelina i aina opisali troszke sytuacje. polecili swojego pracodawce Jassa, piszac o nim Indian guy. Spodziwalam sie wiec rodowitego rdzennego Indianina, rezerwaty dookola, w koncu kanada. Indian w jezyku angielksim to zarowno Indianin z plemiania Apachy jak i mieszkaniec Indii. A wiec kanadyjski rezerwat to zaglebie farm prowadzonych przez Hindusow. tak pracujemy dla Hindusa, slabo komunikujacego sie po angielsku...hahaha....a wiec moj mit pracy w rezerwacie z Apaczami troszke sie obalil.....i stad wielki usmiech na mojej twarzy. Hindus jednak, to czlowiek pracowity, usmiechniety i uczciwy. W porze lunchu nie ma jedzenia ale kubek hinduskiej bawarki......z kozuszkiem na wierzchu, uffff...lykam jak lekarstwo poki gorace, a jak sie juz kozuch pojawi to wywracam na trawe, zeby nikomu nie bylo przykro.
Hindus david przydzieli nam rzadki krzaczastych jabloni i co jakis czas zajezdza traktorem sprawdzic czy czegos nam nie trzeba, tzn. czy zabrac kontener czy nie brakuje nowego. I tak mija czas, troszke na drabinie ale z reguly drzewka sa na wysiegu dlugiej reki. royal gala, moje ulubione. pyszne czerwone, soczyste i chrupkie, mam ich na peczki.....te na samym szczysie zwykle sa za dojrzale aby je skontenerowac albo maja skaze. tych ze skaza, jak i zielonych, nie pakujemy. mam tez torbe pracownicza, taki noszak gdzie wrzuca sie jablucha....wpadla sliwka do fartuszka mi sie przypomina. poza tym praca jest na akord i davida nie interesuje ile nam sie chce pracowac. kazdy robi tyle ile moze lub chce, nikt nie stoji z biczem i zegar nie tyka. wiec luz generalnie.
wiadomo, mam na zapleczu glowy mysl. ze mimo wszystko nie przyjechalm tutaj na wczasy i wole przycisnac troche aby w tym jablkowym fartuszku pojawily sie za miesiac setki zielonych papierkow. idzie mi nie najgorzej....zbieram 5 kontenerow dziennie, czyli jakies 20 kandyjskich franklinow za kazdy daje okragle 100. ale jest to praca. nie ma co.
piekne widoczki dookola, czuje sie jak na Gubalowce troszke, i gdzie okiem siegnac wija sie sady.
rece mam juz pocharatane i paznokcie zilonkawe jak przystalo na prawdziwego pickera. hehehe, dobra to szkola zycia. po pracy tzn. 7, chce sie juz tylko usiasc na dupie.
wczoraj zamieszkalam w domku z kotenera....jak u nas dla powodzian, wraz z dwoma kanadyjskimi wspolpracownikami, Toddem i Yanni. jest cieplo, mamy goraca wode i kuchnie.
W sklepach cena sa szalone. W mylnie nazwanym sklepie one dollar nic za dolara kupic nie mozna. ceny sa makabrycznie wysokie i tutaj widac roznice kanadyjskiej spolecznosci. my, pockerzy mamy oko na promocje , reszta wazniakow ma polke z delikatesami. hehe, jestem jednak szczesliwa widzac ten podzial swiata. chyba nigdy nie stanelam po drugiej stronie....dobrze, ze jest. swiat jest teraz prawdziwszy.

środa, 12 września 2012

uff, pierwsza tona jablek za mna. i poranna kawa.....
zahaczylam sie w miejscowosci Ossojos, tuz na granicy z USA, widze flage. na razie probuje rozpoznac teren, ale tutaj warunki bytu slabe. 2 dni w namiocie, a noce zimne. Chyba jednak przeniose sie za 2 dni do Cawston. Skoncze tylko zniwa jablek u davida...
na foto spiaca indianka, tak sie nazywaja te gory w tle, popatrzcie, lezy z brzuchem ciezarnym ...


 

poniedziałek, 10 września 2012

penticton

bylam wczoraj na spacerze dookola jeziora Okanagan. Cudne widoki, zar z nieba. Cale mnostwo kanadyjskich domkow dla lalek, wszystko dopiete na ostatni guziczek, nie ma sie co, kanada to nie kraj trzeciego swiata.
winnice  i sady pelne owocow, palone suchym goracym latem, cytrusowy zapach iglakow i piekne widoki.
 



 
a oto Sloane, po 15 km treningu. ja na pieszke sobie szlam za nia, a ona szykuje sie do przyszlorocznego triatlonu, mocna to dziewucha. sportowy duch, wspaniala i sympatyczna. mam duzo szczescia! A na tym foto widok po wyjsciu z klatki schodowej Sloane. Od razu jeziorko Okanagan, bomba miejscowka.

 
A to winnice, ale sklepik byl juz zamkniety, nastepnym razem.....wielki festiwal wina w tej okolicy zaczyna sie za 3 tygodnie. Duzo degustacji sie szykuje!

 

niedziela, 9 września 2012

welcome to penticton


poranek w Penticton. Przyjechalam o 6 rano, Sloane mnie odebrala i wrocilysmy grzecznie spac do lozka. teraz poranna kawa i jade ogladac okolice. poza tym festiwal wina i jazzu. dobry poczatek.

sobota, 8 września 2012

Kanada

no to jestem w tranzycie. kanadyjskim. co za linie lotnicze, 6 godzin lotu i do jedzenia podali nam 15 g chrupki.... a tu kolejny lot, i jestem w vancouver.
ps. ochlodzilo sie.

 

czwartek, 6 września 2012

sniadanie na bani, kawa z monika czy cos takiego


mimo, ze z dala od telewizji rozbawil mnie tez zarcik.....
zrobilam sobie jednak kawe.

powoli tez juz plecak spakowany, dopinam szczegoly wyjazdu. skontaktowalam sie couchsurfingowo z symatyczna Sloane z kanady, u ktorej moge sie na wstepie zatrzymac. troszke to dodaje otuchy i dobry to bedzie przystanek.

środa, 5 września 2012

to sie nazywa raise fiber chyba....tak lekko. poddnenerowanie wyjazdme, kupa spraw na glowie i prorbuje wskrzesic nasza strone przed wyjazdem.
egh, lampka wina na uspokojenie.

wtorek, 4 września 2012

migawki z plazy na Majowych ruinach....viva mexico!





 

poniedziałek, 3 września 2012

niebieska otchlan

teraz kiedy dni sa policzone zintensyfikowalam swoje nurkowe wypady. z nowym buddy Mikim odbylismy 3 nurkowania, wszystkie fajowe. Dzisiaj korona jaskiniowa czyli Blue Abyss, ciezko w skrocie opisac, to jedno z najlepszych nurkowan jakie mozna tu zrobic.
Zaczyna sie caverna, ktora wyglada jak krolestwo krolowej Śniegu, potem trzeba sie wbic na poreczowke jaskiniowa, gdzie po jakis 5 minutach pojawia sie restrykcja czyli przewezenia zawane TANK on TANK off. oznacza to, ze trzeba powypinac sie z butli, przepchnac je przez maly otwor i potem samemu za nimi sie cisnąc. trasa nazwya sie x line. potem juz jest szerzej....w miare. 2 jumpy i w jakiejs 120 minucie wpływa sie do zolto zlotego pomieszczenia na którego koncu zanjduje sie przepasc a woda ma powalający gleboko niebieski kolor. wielka otchlan zaprasza, ponad 70 m w dol......wielki blue hole. piekny skok mozna wykonac. tym razem bez szalenstw, zeszlam tylko na 35 m, miki troszke glebiej..... i zawrocilismy spokojnie.... wszystko razem ponad 2,5 ha. piekny ddzien!


a popo juz zamykanie toreb i segregacja smieci. kot sie juz zbunkrowal w szafce, lubi poczytac w roznych jezykach. dziwne to uczucie tak sie pakowac kompleksowo. jest w tym i adrenalina i smutek. sympatyczna ta nasza chatka, ale bedzie inna. ta zrobila sie nieprzyzwoicie droga po tym jak Richy sie wyprowadzil, troche nie ma sensu ten wielki metraz dla naszej malej ekipy.
po powrocie znajdziemy sobie nowe lokum, nie brakuje ich... zmiany sa dobre! Poza tym obejrzalam kanadyjskie podworko troche w internecie, pieknie tam ze hej,,,,,,surowe krajobrazy, gory, jeziora, piekna przyroda. wiem i czuje, ze podroz mi sie spodoba. troche jak alaska, troche jak szkocja.... odpoczne sobie od upalow.
 

niedziela, 2 września 2012

jesienne saksy

ostatnie dni, sporo ruchu i mysli sie przewinelo. pojawily sie nowe perspektywy i zawial odswiezajacy wiatr, nie od morze, z polnocy.
podjelam decyzje wyjazdu na zbiory owocow w Kanadzie, British Columbia, piekny zakatek swiata. Troszke sie scisnelismy finansowo, do tego zaplata za zamowione latarki cisnie i chyba to najlepsza opcja wyjechac na chwile kiedy tulum poza sezonem. nie ogorki ale jablka i winogrona. dobre place, dobre warunki, sprwdzone miejsce i kontakt. lece w sobote do Vancouver a potem przez gory do pienie polozonego cowston. troszke temperatury inne niz w meksyku ale viva przygoda!

a zatem teraz szybkie pakowanie, opuszczamy bowiem nasz piekny domek. znajdziemy cos po powrocie. jeff leci wpierw do teksasu, tam ma inna prace, moze dojedzie do kanady, moze spotkamy sie na powrot w tulum dopiero. jakies 10 tygodni przerwy w codziennosci.