wtorek, 28 września 2010

spacer






byliśmy na lotnisku, na cmentarzu, szukaliśmy grzybów. nie ma, były dwa.

wieczorem posadziłam rukolę, ze starych ziaren z niemieckim opisem. Ktoś wcześniej już pokombinował, że jak chcesz warzyw musisz je sobie wyhodować. Ten ktoś zostawił po sobie 3 paczki nasion rukolii. Jak wyrośnie będę w niebie. Chce mi się bowiem liści jeść.

delfiny wieją


ale wichura wieczorami. turysci doplynac na wyspe nie moga, wiec mamy wolne. w dzień pogoda wyborna, wiatr jest przyjemnym zjawiskiem przy 33 stopniach ciepła.
wczoraj starlam sie z wyspiarska rzeczywistoscia. chialam zakupic towar luksusowy. tampony higienicze, po prostu.
oj, objechalam kilka punktow, byly tylko w jednym, ostatnia zakurzona na maxa paczka, za 8 dolarow. czyli tylo co butelka wysmienitego rumu lub dwie tanszego.
Martwi mnie tez ta ostatnia paczka, co bedzie w pazdzierniku????

Dla tych co chca przyslac racje zywnosciowe, srodki sanitarne i lekarstwa przesylam adres. paczka potrzebuje 3 tygodnie na dotarcie, wiec prosze nie wkladac pasztetu i kielbasy.

gosia
Bario Brig Bay frente a la Iglesia Catolica
Nautilus Dive Center
Corn Island
Nicaragua
Central America

poniedziałek, 27 września 2010



Prognozy mówią, że wieje i pada. Nie padało od dawna, tylko w nocy. Wczoraj wieczór magiczny, mocne światło księżyca, szumiące palmy i solona bryza w powietrzu.
Ładnie się też zakomponował motyl, ten sam co nas odwiedził kilka dni temu, z tatuażami Pablo.

niedziela, 26 września 2010

lobster biznes


Połączyłam kilka punktów i odkryłam straszną prawdę. Smutną rzeczywistość.
Poławiacze homarów. Nie ma w tym okrucieństwa ale są kulisy. Można na dwa sposoby.
Free diving lub scuba diving. Ci co mają dobre płuco nie muszą się za wiele martwić, są zabezpieczeni prawami fizyki. Co, którzy decydują się na nurkowanie z butlą walczą po omacku z prawami natury. Płacą za to sporą cenę, zdrowie, DCS.
Wszystko sprowadza się do obłędnego nasycenia ciała azotem i bezmyślnego zanurzania się od rana do wieczora. Nurkowanie jest sportem bezpiecznym, ale istnieje ryzyko zwane choroba dekompresyjną. Bardzo łatwo uniknąć problemu. Nurkuje się w określonych limitach czasowych, wynurza powoli, etc... Łowcy homarów mają wszystko w przysłowiowej dupie. Firmy eksportowe zapewniają butle i nie serwisowany kiepski automat oddechowy. Chłopaki wykonują po 14 zanurzeń w ciągu dnia, zmieniając tylko butle. 4 z 10 kończy bez ręki, nogi lub sparaliżowanym ciałem.
W głowie się nie mieści. Poczułam ogromna potrzebę edukowania tych ludzi. Myślimy z Pablo jak przemówić do nieczytających i niepiszących głów rybaków.
Obejrzałam kolejny raz Sharkwater, chciałoby się mieć takie zaplecze w walce o słuszną sprawę.
Póki co myślę o koszulce z przesłaniem nie jadania homarów.
ufffff.....


co do koszulki, to Monche ma bardzo ciekawą. Zawsze daję z siebie 100 % w pracy.:)

sobota, 25 września 2010

sisi mordrercą




Sisi w podziękowaniu za nasze serce i dobroć przyniósł zwierzaka do domu. jaszczurkę bajecznie kolorową. Nie zjadł jej. Bawił się, drasnął dotkliwie na grzbiecie. Pablo odratował gada, przenieśliśmy go do naszego secret garden. Uciekł, chociaż udawał długo martwego.

A zatem każdy pluszak z pazurami jest potencjalnym mordercą. W nagrodę dostał skórę z kurczaka, nie dał rady tego przerobić. Mam zatem jedzenie dla Sisiego na kilka dni.

Monche rozpoczął naukę teorii nurkowej. Okazało się, że ma tez problem z pisaniem i czytaniem, więc kurs będzie ciekawy. Dużo zabawy i quiz 1 A zrobiony. Pierwszy quiz jest o fizyce, więc nie łatwo zgadywać.

piątek, 24 września 2010

zupa z kraba



Monche ugotował pyszną zupę z krabami i rybą dla nas i dla znajomych co nurkowali ostatnio z nami. Smakowa bardzo, i imbir był i świeża bazylii, nie wiem skąd, bo żadnych ziół nigdy nie wdziałam w sprzedaży. Na wyspie nie można za wiele zakupić jak wspominałam, nie ma warzyw i owoców za wiele. Mleko w proszku, kawa rozpuszczalna i sardynki w puszcze.
Odkryłam też, że specjał Corn Island czyli PAN de COCO (chleb kokosowy) zawiera trucizny i nie mogę się nim najadać. Gluten zaatakował na powrót. Więc co rano smażę sobie placuszki z kuku, nie można kupić gotowych.
Placuszki z dżemikiem z guavy i kawa co rano.
Lunch gotuje nam Alicja, a wieczorem już sami. Monche często jada z nami, Pablo nie umie gotować ale zmywać za to potrafi. CO jakiś czas odzywa się w nim jego natura zodiakalnej panny i sprząta wszystko w obłędzie, w środku nocy.

Pablo przemyślał to i owo i odbyliśmy rozmowę. Początkowo chciał nierównego podziału, priorytetów dla siebie i embarga na nurkowanie na Blowing Rock. Teraz wszystko się zmieniło i mamy 50 na 50. Nawet pensję gotowy dzielić jak będzie trzeba.
Miło się zrobiło.
Dobrze nam też się współpracuje i pod wodą i nad wodą. Plusem Pablo jest, że lubi rozmawiać i jak coś mu nie pasuje mówi o tym otwarcie, nie dusi w sobie niczego. Jak coś mu pasuje bardzo też chwali i mówi, że dobrze. Jest zatem fajuchno.

czwartek, 23 września 2010

historyczna data


po pół godzinnej walce z włosami po słońcu i soli, i tak jest prawie codziennie, wzięłam nożyce i odcięłam rastafariańskie korzenie. To właściwy moment, byłam na to w pełni przygotowana. Technicznie dopomógł Pablo. Postanowiłam im też znaleźć sympatyczne miejsce na spoczynek, w końcu cześć tego kołtuna pochodziła z czasów kiedy 18 lat nie miałam.....teraz jeden korzeń osiądzie na dnie morza, a drugi na lądzie. W morzu mam miejsce, na lądzie jeszcze szukam myślami.

Postanowiłam przebukować bilet na 6 miesięcy. Włosy odrosną szybko w tych warunkach. Ani się nie spostrzeżecie...jak wrócę i będzie gładko.

środa, 22 września 2010

corales canales chemita uno chemita dos .....



dziś w wodzie, dzień z dsd i fun diving.
podjęłam decyzję, zostaję na Cornie........egh, nie ma co gnać jak jest dobrze.
No foto nasz ogrodnik Santo, przypudrowany wiórkam drewna świeżo heblowanego.

wtorek, 21 września 2010

Dzisiaj pada...od rana, a moze i od wczesniej. Chyba zostane na suchym ladzie, moj nurek woli slonce kiedy w wodzie. dla mnie bez roznicy. w czasie deszcu tez jest ciekawie, a rybom to w ogole bez roznicy.
Wczoraj bylismy w pobliskim barze na kolacji. Podano nam sok z ryzu z ananasem, heheheh, ale dziwactwo. Rozowe i smakuje jak kisiel w proszku przed zagotowaniem. Monche mowil ze pycha, no to ciach, w sumie na wyspie jest tak malo smakolykow, ze nawet rozwa proszkowa lemoniada moze smakowac. pepsi tez jest, dla przypomnienia sobie smaku swiata.

Dojrzewam do decyzji pozostania tutaj na dluzej. Zmiana biletu do Guatemalii kosztuje 25 euro, nie za wielka fortuna.

poniedziałek, 20 września 2010

postanowiłam nurkować bez skafandra. co za wolność!!!! Przy wodzie o temperaturze 30 stopni nie trzeba pianki. 2 razy po 60 minut i tylko lekka gęsia skórka, ale nie że zimno.

niedziela, 19 września 2010

w pracy


weekend bardzo pracowity. I po wczorajszym rumie Flor de Cana i dzisiejszym bujaniu na łódce nie było za fajnie. To wszystko przez sympatycznych Australijczyków.
Mam od nich też kilka podwodnych fot. Zatem, oto ja w pracy.

Dzisiaj przyjechał do nas mięsny, chyba z tej budki. Na rowerze, pan mięso z wiaderka sprzedawał, dopiero co ubite. Częsty widok, że ludzie jeżdżą rowerami i sprzedają smakołyki dziwne. Sanepid się nie martwi, ludzie nie chorują, podatków nie trzeba płacić, życie na wyspie jest uproszczone do absolutnego minimum. Zaopatrzenie jest równie ubogie. Właściwie ilość produktów jakie można tu kupić można zmieścić na pojedynczej kartce papieru. I tym samym dobrze widać ile potrzeba człowiekowi do życia, a jest ono radosne i szczęśliwe.

piątek, 17 września 2010

tajemniczy ogród











Nasze miejsce po zmroku zamienia się w tajemniczy ogród i wszystko jest ostro bajkowe. Ogromne drzewa bananowe i kokosowe, dziwne światło, świetliki, żaby wydające nieznane Europie dźwięki itd... Wydaje się, że wszystko się może wydarzyć. Świat absurdu w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

czwartek, 16 września 2010

dom























Zastanawiałam się nad zmianą nazwy bloga, ale pozostanę przy stacji coco.
Bo coco rośnie wszędzie. A zatem zostanie stacja coco.
Kilka foo z domostwa, z kotem i bez. I Monche nasz obłąkany kapitan. Pablo nie załapał się na zdjęcie - następnym razem. Był akurat u fryzjera:)

środa, 15 września 2010

blowing rock

oj, cudnie dzisiaj było. Nurkowaliśmy na wulkanicznych skałkach Blowing Rock, najlepsza miejscówka tutaj. Widoczność poraża, chyba 100 m. System pracy jest optymalny. Poważnie rozmyślam nad pozostaniem tutaj na dłużej.

wtorek, 14 września 2010

independencja




Od wczesnego rana pada. Mocno pada. Część nurków odwołana, ale dsd wytrwało w swoich postanowieniach i pojawili się. Byliśmy tylko na 6 metrach, w czasie deszczu i bez słońca ale i tak podobało mi się bardzo. Dużo dużo korali i gorgonie przepiękne, takie delikatne i wzorzaste. Widziałam nurse sharka, po raz pierwszy w życiu. Siedział sobie pomiędzy koralami, one tak lubią, leżakować na dnie. I dużo takich maluśkich rybek, co nazw nie sposób zapamiętać.
Pablo mówi, że w domu sa duchy. W nocy coś się tłukło. Myślałam, że to kot,nasz parchaty Sisi, ale chyba nie. Więc jezeli są duchy, fantasmas po hiszpańsku, tu teraz raźniej w domu, bo we dwoje. A i jeszcze jedno, świat jest mały. Pablo zna Oskara z Madrytu, to wręcz nieprawdopodobne. Wszyscy więc jesteśmy połączeni i przypisani do siebie jakoś tajemniczo. Mam tym samym teraz dobrego nauczyciela hiszpańskiego, pod ręką. Bueno!
Mój hiszpański przesuwa się w kierunku zrozumienia większego, ale znowu tu na wyspie inny dialekt. Mieszanka kastylijskiego z angielskim, ani nie rozumiem części angielskiej ani hiszpańskiej. Zlepek nie do przełknięcia. Czarniejsza ludność mówi po kreolsku, mulaci jeszcze w jakimś innym języku paplają. Połapać się trudno. Mniej więcej jednak angielski podręczny pomaga wszędzie. Chociaż ich wymowa bardzo daleka od wszelkich standardów. Murzyńska szerokowargowa.
Poznałam też lokalnego pastora. Umiała powiedzieć po polsku dzień dobry i gołąbki. A zatem krew polska po całym świecie płynie. W żyłach wielu Amerykanów na pewno. Na szczęści rozmawialiśmy o jego polskich korzeniach, a nie o Bogu. Widziałam też dom Świadków Jehowy. Ci to sobie znaleźli miejsce, w wyspie mieszkańców prawie na palcach można policzyć, kawy kupić nie można, w sklepie 10 produktów na krzyż ale miejsce dla kilku religii jest. Świat jest pokręcony.
Na wyspie są ponoć ukryte skarby, dużo Piratów upodobało sobie to miejsce w przeszłości. Mówi się o górach hiszpańskiego złota ukrytych w okolicach północnego wzniesienia, którego wciąż pilnuje 21 ptaków krążących wokół wzgórza North Hill. Są ponoć wciąż nieodkryte jaskinie pełne skarbów. Mam nadzieję wyłowić jakiś naszyjnik wysadzany diamentami niedługo. Są tacy na wyspie co znaleźli złoto i biżuterię na plaży. Jest też dużo wraków. Piraci z Karaibów byli więc i tutaj. Dobra lekcja historii.
Chodzą słuchy o wspaniałych warunkach nurkowych i pańskim życiu na Jamajce. Qrcze, znowu nowe opcje. Zaczynam się zastanawiać nad przebukowaniem biletu do Guatemalii. Może tu zostać czas jakiś, może popracować na Little Corn Island. Myśli się mnożą, pieniądze jednak nie. Heheheh, que locura!

Corn Island


Noc bez ugryzień. Nie było źle. Ruszyłąm w kurs po wyspie. Słońce bezlitosne, a czapka zagubiona. Muszę szybko coś zastępczego poszukać bo słońce tutaj jakby ostrzejsze.
Trafiłam na centrum nurkowe Nautilus. Szef z Guatemali, w cenrum pracuje tylko jeden instruktor, Hiszpan z Madrytu. Dogadaliśmy się wszyscy. Mam pokój służbowy, mieszkam razem z Pablo w urokliwym domku z ogródkiem, które w czasie dnia jest centrum nurkowym. Qrcze, fajny klimat. Czysto i nie ma pełzaków. Zostaję do końca września, mam pokój i lunch gratis i nurkuję za darmo, pomogę im w wodzie jak trzeba. Dobry układ, o takim ze spaniem nawet nie marzyłam. Que suerte! Nawet internet jest. Fiu fiu wifi.
Na dużej Corn Island jest jeden diveshop, na małej 2 i trzeci w drodze. Na razie zostaję tutaj, podoba się i wygląda bezpiecznie. Ale pojadę z ciekawości na małą Corn Island. Piszą o niej jak o raju backpakerskim.
Jutro mam 4 dsd czyli program dla tych co nigdy pod wodą nie byli. Jutro też wielki dzień w całym kraju. Dzień niepodległości, będzie fiesta.
Byłam popływać popo. Woda przy powierzchni prawie parzy. Nie wiem jak ryby to wytrzymują. Pięknie i inaczej niż dotychczas. Biały piasek i korale. BYłam tylko przy brzegu gdzie pangi parkują, więc dużo nie widziałam. Ale Morze Karaibskie w pierwszym kontakcie podoba się bardzo. Corn Island to bodaj 13 km lądu, kompletne odludzie i poza kilkoma barami i domami za wiele więcej tu nie ma. Prawdziwa amba cywilizacyjna. Ciekawe jak będę miała w głowie po 2 tygodniach. Pablo już wydaje się być dotknięy wyspiarskim szaleństwem.
na foto mięsny....:)

pszygoda ahoy


Nowy etap. Zaczęło się grubo.
Szybkie pożegnanie z Baśką u domu Jorge, bo odjeżdżałyśmy z różnych terminali. Czułam rodzaj ulgi, że będę niepodległa i sama przez jakiś czas. Czułam dreszczyk przygody.
Walizka ciężka jak sumienie mordercy, bez przesady 30 kg. Nawet super Mares tego nie przewidział i zaczyna się rwać. Z Granady pojechałam do stolicy, przysiadł się 87 letni dziadek, któremu zafundowałam przejazd, wymigując się tym samym od jałomużny, o którą prosił. W Managua młyn na maxa, musiałam się taryfą przedostać na drugi koniec miasta na inny dworzec. Z tego powodu lubie Polskę, jest zawsze jeden dworzec autobusowy, a nie 4. 5 dolarów, już nie do podziału, przypomniałam sobie szybko co znaczy i ile kosztuje podróżować samemu. Kupiłam bilet do Ramy, stamtąd już barką. Niespodziwanie dla mnie przejazd autobusem trwał 6 godzin. Patrzyłam na zmieniający się krajobraz, od wulkanicznego wyspowego na jeziorze Nicaragua, przez górzyste tereny środka aż do zmroku. Kolejne zaskoczenie, autobus wysadził nas tuż przy procie, gdzie z ogromną kobietą z Corn Island przesiadłyśmy się na barkę cargo, o której istnieniu nie wiedziałam. Byłam pewna, że o tej porze nie ma już transportu, co więcej że nie będzie go przez 3 dni. Tak mówił Lonely Planet, przewodnik podróżników obieżyświatów. Bez picia i jedzenia, ale na statku bez zbędnego czekania, ruszyliśmy z wielkim opóźnieniem w ciemność rzeki Rama, aż do ujścia do morza. Tam mętne brązowe wody Ramy wchłaniane są prze błękity Atlantyku. Grubsza pani nakarmiła mnie troszkę, rano na przystanku w Bluefields kupiłam gorące 3 tortille. Smakowe, ale z mąki. Innego wyboru nie było.
Noc na barce niespokojna, po 12 zatrzymaliśmy się aby załadowac kto wie ile ton piachu w workach. Tragało 2 chłopakó młodocianych, jeden ledwo dawał radę. Operacja trwała koło 2 godzin, musiałam wstać z hamaka, bo wadził na przejściu. Hamak był ciasny i niewygodny, musiałam się zmieścić z moimi kosztownościami, które przeklinałam dłuższy czas. Fajnie mieć komputer i aparat zawsze przy sobie. Szlag!
22 godziny drogi, z piachem, bagażami, bambusami, owocoami i 3 świniami, srającymi na przemian. Pasażerów było mało, to była barka typowo towarowa, ale nie dużych rozmiarów i kosztowało 300 cordobów, czyli 15 dolarów.
Jak dobrze było dotrzeć, pod koniec drogi mała atrakcja. Podróżny od świń złapał na żyłkę i sreberko od chipsów potężną barakudę. Tej wielkości pod wodą widziałam tylko raz. Zrobiłam kilka zdjęć, mam przecież aparat.
Wyszłam na suchy ląd, nie bujało, zachodziło słońce a walizka spowalniała poszukiwanie noclegu. Zostawiłam ją w gospodzie gdzie sprzedają sok z tamaryndowca i cacao (wypiłam to pierwsze) i ruszłyam szukać domu. W okolicach portu Gringo nie widać, więc centrum musi być gdzie indziej. Uznałam, że 8 dolarów to za dużo za noc i wpakowałam się w norki starego hostelu. Jedyne niemalże 4 dolary. Warunki spartańskie, ale jak ruszę jutro z wizytą do centrum nurkowego to postanowię gdzie mieszkam. Centra są rozrzucone po wyspie, nie ma sensu mieszkać za daleko. Pokój numer 6, tuż przy rodzinie co się tą zagrodą opiekuje. Smażyli frytki z bananów jak wypąpana zasiadłam do pisania. Zapach zemdlił mnie i nie poczułam już głodu więcej.Odpakowałam moskitierę, inaczej się nie da, jak dobrze że ja mam. Miejsce poraża ascetyzmem. Spryskałam się najmocniejszym ze środków owadobójczych, załadowałam do kontaktu wkładkę RAID i czekałam aż od pisania poczuję senność. I ONE wtedy zaczęły wyłazić. Ze wsząd, te których tak nie lubię, Wije bez nóg. Zaczęłam je masakrować i spryskiwać nieszczelności ścian i podłóg. Ale przy 20 strzelającym pełzającym straszydle zdałam sobie sprawę, że z nimi nie wygram, że muszę zgasić światło i wynieść się stąd jutro. Po chwili w moim pokoju byli juz oni wszyscy, wije, karaluchy, ćmy i gekony. Doborowe towarzystwo. Kolorowych snów.
A i żarówkę trzeba wykręcić palcami. Ałć.

Granada cdn


Granada i Jorge to cudowny wybór.
Piątek miał wolny, więc ruszyliśmy z rana na wycieczkę. Na wysepkę pt. Punta Correviente, skąd pochodził ojciec Jorge. Malowniczo na maxa. Pięknie położona schludna restauracja, mały basenik, hamaki i spokój. Co jakiś czas przepływała tylko panga z turystami, ael na naszej wysepce tłumu nie było. Babcia przygotowała nam po kawałku smacznej słodkowodnej ryby. Potem świeży kokos i drzemka na hamaczku.
Pomimo, że woda w jeziorze mętna wykąmpałam się. Rany już pozagajane, krodkodyle nie pływają, a upał był straszny. Woda niesnośnie ciepła, jak dla mnie grubo ponad 30 stopni. Prawdziwy relax jednak. Przyjechał po nas ojciec Jorge, bo autobusów już popo nie było.
Wieczorem na Calzadzie, głównym deptaku miasta sączyliśmy najtańsze mojito.
Na bulwarze jest kilka stylowych hoteli, w stylu kolonialnym, z ogromnych okien i wyplecionych zasuw dobiegała rumba i inne latino muzyczki. Parny wieczór i zimne napoje. Podobało by się Ziutkowi. Rodzicom też. Doba w takim kolonialnym hotelu kosztuje 50 dolarów, nie fortuna, a chyba warto sobie raz zafundować, kiedyś tam, taki powrót w czasie. Jak z filmu gangsterskiego z lat 20 stych.Polecam.
W Granadzie można spędzić dużo czasu, jest sporo gringo, miasto cieszy oko. Ceny ok.
Ale mnie jednak ciągnie pod wodę, po kilku dniach w mieście chce mi się plaży morskiej. Nie mam jakiegoś szczególnego nastoju na zwiedzanie i podróżowanie. Mój bagaż też nie jest backpakerski. Z miejsca do miejsca i to aby rzadko. Z Corn Island się już nie ruszam do końca miesiąca.

czwartek, 9 września 2010

chwila relaxu

Wspaniałe miejsce do nadawania. Słońce praży, leżę sobie na hamaczku rozmiaru familijnego w ogrodzie rajskim, w Garden Cafe. Granada jest boska. Wielkie jezioro z tysiącami wysp w oddali, miasto otoczone wysokimi wulkanami, domki w jaskrawych kolorach, kute fantazyjne bramy, ogrody i ta kolonialna atmosfera kubańskiego cygara.
Psychodelicznie odrobinę, odrealnione to od Europy o tysiące lat, nie ma pędu, pośpiechu, traffic jamów. Zycie sączy się powoli, można odpocząć, pomyśleć, zastanowić się co dalej.
Język normalniejszy, da się więcej zrozumieć. Wydaje się też tutaj bezpieczniej, chociaż bieda widoczniejsza niż w Kostaryce i stopa życiowa niższa. Uciskani przez lewicowy rząd Nikaragujańczycy cierpią na bezrobocie i ekonomia kuleje, ale nie biegają z maczetami po ulicach w poszukiwaniu turystów. Troszkę żebraków w Central Parku, ale da się odgonić szybko. Podoba mi się bardzo. Da się wyczuć od razu brak sympatii do Kostaryki, podobnie w drugą stronę.
Od lat kraje te spierają się o prawo do rzeki San Juan.
Jorge, nasz gospodarz, to otwarty umysłem 21 letni student architektury. Mieszka z rodzicami, ukrywa swoje biseksualne upodobania. Homofobia domowa. Ma kochanka w Tarragonie, myśli aby wyjechać za jakiś czas do USA i docelowo do Hiszpanii. Fajny gość. Wspaniały nauczyciel hiszpańskiego.
Jutro ma wolne i płyniemy na wyspę gdzie jego babcia ma restaurację. W sobotę ruszam dalej.
Baśka troszkę nie w formie. Dręczą ją jakieś jelitowe skurcze. Ja już wyleczona z infekcji, mam nadzieję że to była ostatnia przygoda medyczna. Mam nadzieję, że Nikaragua szczęśliwsza będzie. Mam nadzieję...amen.
Wczoraj przypadkowo spotkaliśmy Earla i Laurę, też przejazdem przez Granadę. Spoceni, zmęczeni szukali noclegu.
Burza pokrzyżowała nam plany wieczorne, ale dzisiaj już mamy ustawione spotkanko przy mojito w Irish Pubie. Mojito kosztuje tutaj dolara, smakuje i orzeźwia wybornie. Budżet mały ale mieści jeszcze napoje alkoholowe w dobrej cenie. Nikaragua to kraj rumowy. jasny, ciemny.....Rom de flores rules. Piwko też mają, spróbowałam wczoraj. Tońa i Victoria. Sprzedają je w litrowych butelkach jak wino, 4 szklanki na stole i polewaliśmy sobie wieczorem. Śmieszne troszkę dzielić butelkę piwa na czworo. Dla mnie, piwo to rzadkość potworna, wypiłam szklaneczkę, w tym roku po raz 3. Jedno piwko w Coco, parę butelek w Madrycie i tutaj, jedna malutka puszeczka na spacerze z Baśką, na cmentarzysku byłyśmy, cmentarz psychodeliczny też, wszystko wybielone i palmy między grobowcami. Spokój, cisza i troszkę cienia w parkowych zakamarkach. Palmy, wulkan i Tońa.
Dzisiaj już nie biegamy po mieście, zostało zwiedzone:) relaks w ogrodzie kawiarnianym, w królestwie hamaków.
Wyborna kawa, internet i codzienna porcja hiszpańskiego. Zdjęć troszkę porobiłam, będą później.
Najchętniej jednak sprzedałabym aparat, uciążliwy w podróży, kusi oko złodziei i wprowadza nie potrzebne poruszenie w tłumie. Może nadarzy się okazja, lepiej spieniężyć niż stracić. Raz się głupiemu udało, drugi raz może już być na zawsze. W obliczu istniejących długów przydałoby się nie tracić dóbr materialnych wysokiej wartości, ale niestety to nie złoto i nie skupują wszędzie. W tej sytuacji wolałabym mieć pierścionek z diamentem.

środa, 8 września 2010

nikaragua



Juz w Granadzie, nie tej hiszpanskiej ale duch hiszpanski obecny tu bardzo. Przeurocza miejcowosc. Teraz w wielkim skrocie i bez foto, bo to kafejka...ale jak bedzie czas i miejsce napisze wiecej szczegolow.
Mieszkamy u znajomego z couch surfingu Jorge, gej i architekt, dobra kombinacja.
Wielkie wow i plus dla Nikaragui. Kostaryka jest dla bogaczy, powroce na emeryturze.

poniedziałek, 6 września 2010

zamykać puszkę pandory

Na sam koniec kolejna przygoda. Małe zakarzenie mojej morskiej rany. Dbałam o nią jak trzeba ale nie udało się ustrzec jej przed podłymi bakteriobusami. Wylazły chyba z puszki Pandory, która mi się tutaj przypadkowo otworzyła.
Zamykam już przygodę kostarykańską, nie jadę też na wschodnie wybrzeże. Zostaję do końca miesiąca w Nikaraguji.
Plan jest taki aby 3 dni spędzić z Baśką w Granadzie, a potem już sama pojadę na Corn Island.
Tutaj można poczytać i popatrzyć jak tam jest http://www.bigcornisland.com/photos.html
Biorę wszystko ze sobą, mam nadzieję nurkować. Słuchy chodzą, że pięknie tam pod wodą i na lądzie. I tanio, dużo taniej niż w Kostaryce. Budżet napięty więc może i na wolontariat się zgłoszę. Jest wiele miejsc, proponują w zamiast za pracę mieszkanie i pełny brzuch. Znajomi własnie załapali się na akcję malowania murali na Omepete. Sympatyczna przygoda. Jak więc nie uda się pracować przez 3 tygodnie jako instruktor będę czynić samo dobro. Aby karma podróży po Ameryce Środkowej się odmieniła.
Ponieważ musiałam załadować antybiotyk na infekcję aby nie skończyć z zakażeniem krwi, więc nie będzie pożegnalnego pijańskiego wieczorku. Będzie kawa i paluszki.

Odezwę się jak zasięg wifi pojawi się znowu na niebie.
Pura VIDA.

niedziela, 5 września 2010

totalmente gratis

Teraz żeby korzystać z internetu idę do supermarketu, na stoisko warzywne. Tam jest wifi totalmente gratis:) jakie to warzywo?
W domu nie da rady, ale już nie prosimy o reset rootera. Wyjeżdżamy więc nie ma różnicy za wielkiej.
Wyjęłam z za szafy torbę podróżną. Ciut pognita, jak wszystko w szafie. Zrobiłam ostatnie pranie aby pozbyć się kostarykańskiej pleśni i nie przenosić bakterii do innego kraju. Staram się pokompresować rzeczy, ale nie da się. Mierda! Zapomniałam przekazać Roksanie parę płetw, która już mi nie potrzebna bo mam inne i teraz mam problem co wyrzucić z bagażu aby zamki się zamknęły. Teraz jeszcze nie problem, bo wszytsko zostawiam w Coco i do Nikaragui jadę z małą torbą, ale później już trzeba mocno pomyśleć co się w życiu liczy bardziej....czy proszek do prania czy plaster czy książki o nurkowaniu.

sobota, 4 września 2010

koniec coco





Podsumowanie pobytu w Coco. Czas na zmiany. Po obejrzeniu filmu Into the wild zamyśliłam się na długo. Przypomniała mi się wyprawa do Szkocji, Grizzli man i kilka innych wątków. Poczułam się znowu w podroży, poszukiwaniu, i to motto końcowe happines is only real when shared. Zadumałam się, ale też dzisiaj cały dzień padał deszcz, pogoda dobra na kino domowe i kubek kawy. I tak też było.
Troszkę samotności popo.
Baśka czasem zamęcza paplaniem o niczym. Ostatnie dni razem, ale to już dobrze, bo zmęczyły mnie tak bliskie kontakty z 19 latka. Czasami chciałabym aby po prostu się zamknęła i wtedy jest dobrze. A może to zespól napięcia przedmiesiączkowego.

We wtorek wynosimy się z Baśką na dobre. Najpierw 3 dni w Nikaragui, jeszcze razem.
Potem na wschodnie Wybrzeże, do Manzanilla, tuż przy granicy z Panama. Baśka jedzie do Tamarindo z Omarem, miejscowym chłopakiem, 2 Głowy niższy ale bardzo go lubię. Nie lubię ich za to razem, bo Baśka zachowuje sie wtedy jak typowa nastolatka uzależniona od ciągłego kontaktu fizycznego, syndrom trzymanej raczki i rechocze z byle powodu.

Na koniec spotkała mnie niespodzianka, w sumie mila. Na pożegnalnym wieczorku Laury, Earla i Karie zjawił się Martin z Brenda z Rich Coast Diving. Przeszliśmy koło siebie dosyć obojętnie, szybko się zmyli. Po kilku drinkach Martin jednak powrócił do baru i przeprosił mnie za całą sytuacje, ze chce pokoju, ze musiał zająć jakąś stronę, ze biznes czasami ciężki w relacjach. Troszkę pogadaliśmy, sytuacja załagodzona. Uściski i całusy na koniec. Wielkie zaskoczenie, nie tylko dla mnie. Martin bowiem należy do typu twardzieli co to zawsze maja racje. Dobrze, że się tak zachował. Chwali się.
W Coco zostaje jedynie moja holenderska sympatia Martajn. Co za paradoks, wszyscy wyjeżdżają, on akurat zostaje. Nie wykluczone jednak, że się jeszcze w tej części świata zjedziemy w jedno miejsce.
Wczoraj wiec pożegnalne ladies night, bo kolejnej środy i czwartku w Coco już nie będzie. Ale będzie gdzie indziej. Hurra!

Na foto Santa Cruz, kowbojskie na maxa odrealnione miasteczko. Ale nastroju i pogody na fotografowanie nie było....

środa, 1 września 2010

playa flamingo




dużo by opisywać co wydarzyło się w drodze na plaże flamingowe......
generalnie spotkanie o prace wypadło pomyślnie.
jutro jedziemy do Świętego Krzyża tzn. Santa Cruz, w specjalnych intencjach.