środa, 30 czerwca 2010

dzień sześć


Wczoraj odbyło się małe party w naszym domu. Postanowiliśmy troszkę poluzować w jeden wieczór. Ja akurat miałam dobry czas na naukę. Więc czytałam do 2 nad ranem.

Rozsmakowałam się w tutejszej kuchni. Dzisiaj na lunch tajemniczy zawijasek o jeszcze dziwniejszym smaku. Połączenie marynowanej polenty i kurczaka z tropikalną przyprawą.
Takie sobie, ale ładnie wyglądało.

wtorek, 29 czerwca 2010

dzień pięć


zaczęło się w basenie. 5 godziny z przerwą na siku. Zaliczone.
Mamy jeszcze jedne zajęcia basenowe, potem już wody otwarte.

poniedziałek, 28 czerwca 2010

dzień cztery


lecimy z tematami dalej. Martin pokazał nam kilka filmików o wypadkach nurkowych......
Czasami wydaję mi się, że jesteśmy jeszcze bardzo daleko od poziomu wzorowego instruktora. Czasami na odwrót.
Dni mijają, jutro zajęcia basenowe. Mamy zadanie domowe jak zawsze na kilka godzin......sen przychodzi łatwo.


Aaaa i jeszcze coś, widziałam dzisiaj małpę na drzewie. Już wiem co to za gatunek.
To howler.

niedziela, 27 czerwca 2010

dzień trzy

6 egzaminów z rana...ufff, udało się, zdałam wszystkie.
Dobry wynik, ale to był taki niby trening, nie na serio. Te na serio będą w lipcu.
Sporo siedzenia na dupie, dzień bez zajęć w wodzie jest długi ale generalnie wesoło jest. Martin, nasz trener, ma w sobie coś z guru ze słonecznej wyspy. Bije od niego powiew tropiku, każdego ranka wtłacza w nas tą swoja rajską energię.

Dzisiaj zrobiłam większe zakupy w lokalnym magicznym supermarkecie. Salsa Guanacaste zrobiła furrore, to mieszanka tamaryndu i papayi (oj ta pisownia). Ryba o smaku krewetki i wszystko takie dojrzałe, soczyste i smakowe. Podoba się. Do tego cała selekcja pieczywa z mąki kukurydzianej, soki z różnych kłączy i ziół, kartonik wina za 5 dolców i chyba jestem szczęśliwa. Szczęśliwsza niż w rejonie Orientu. Wciąż mało czasu na życie poza PADI, ale to się przecież skończy.

Zakupiłam też potrzebne, niezbędne, obowiązkowe materiały instruktora.....475 dolarów, hmmmmmm i tak wymigałam się z wielu pozycji. Nie jest to najtańszy miesiąc roku.....

Pogoda jest iście tropikalna, parno i gorąco. Dobrze to robi na skórę i samopoczucie. Deszcz często wpada na kilkanaście minut i dalej słońce. Dobre to połączenie. Przed domem basen, wiec jak wracamy z zajęć to robimy sobie mała rundkę pod gwiazdami. Woda nieprzyzwoicie ciepła.

No i tyle z buszu.....do jutra.

sobota, 26 czerwca 2010

dzień dwa


Siedziałam do 01 nad standardami, dostaliśmy egzamin z 88 pytaniami. rano o 7.30, jak w wojsku, zbiórka i zajęcia basenowe. 4 godziny w wodzie męczyliśmy 20 skillsów. Szczególnie dumna z siebie nie jestem, ale będzie jeszcze wiele godzin praktyki,
więc powinno się poprawić w niektórych miejscach.

Nie ma czasu póki co na głębsze eksploracje jungli. Dobrze, że zwierzaki same wychodzą na ulicę i nie trzeba większego wysiłku aby spotkać jakiś zoologiczny okaz. Małpy siedzą na drzewach tuż przed naszym centrum, takie ciemne, wielkie jaszczury wygrzewają się na asfalcie jak nie pada i pelikany na całym wybrzeżu zamiast klasycznych mew
.
Teraz nie ma czasu na więcej, znam tylko supermarket i wycinek plaży gdzie zostawiamy łódkę. Kurs jest mocno absorbujący, dlatego tez posty będą krótkie. Zdjęć jeszcze brak. Nie ma czasu, mamy 45 minut przerwy na lunch a jak kończymy o 19-20 to już szybko do domu i zadanie domowe....

To tyle na dzisiaj.....różnica czasu 9 ha, ale już się przyzwyczaiłam.

piątek, 25 czerwca 2010

początek IDC

I zaczęło się....zajęcia od 8 do 19, przez 10 dni.
Martin ma dar do uczenia, nie przynudza, ma świeżość i dobre historie. jest nas 5 i 2 osoby dodatkowo aby odświeżyć sobie wiedzę i poznać nowe standardy.

czwartek, 24 czerwca 2010

szarki


Wczorajszy dzień nieco kiepski, męczył mnie ogromny ból głowy.Chyba upał, zmiana czasu i słaby wentylator w pokoju gdzie śpię. Do końca miesiąca pomieszkuje w aneksie jadalno-kuchennym z trzema Anglikami. Potem Laura przenosi się, a ja zajmuję jej pokój. Dobre miejsce, z basenem, 3 minuty od pracy.
Dzisiaj rajska pogoda i wiele atrakcji pod wodą. Wpłynęliśmy w grupę white tip shark, 6 sztuk koło 2 m. Potem 12 mant, a właściwie eagle rays. Nie zanim się na polskich nazwach, więc proszę sobie potłumaczyć. Woda jest upalna, 28-29 stopni. Słońce piecze potwornie. Spiekła mi się skóra mimo filtra 50.
Krajobraz wybrzeża jest wspaniały, czarna wulkaniczna plaża, wzgórza zielone i mnóstwo wysepek z mikro ekosystemami. Po zatoce pływają pelikany, których tutaj najwięcej. ceny w sklepach wysokie, znacznie wyższe niż przypuszczałam, ale za to można kupić wszystko i pieczywo kukurydziane i sok z noni i świeże ananasy, awokado i mango.

Od jutra ciężka praca, zaczynamy kurs. 9 dni walki o życie, hehehe....

wtorek, 22 czerwca 2010

fiza


Dojechałam, ojejej ależ to było męczące. 35 godzin. Nikt ie czekał, bo nie doczytali, że przyjeżdżam 21, czekali dzień za wcześnie.
Dzisiaj fiza od rana. Uuuuuuu....dobry nauczyciel z Martina.
Na kursie jest nasz 5, w konfiguracji 2+3, przewaga dziewczyn co bardzo wyjątkowe.
Pierwszą noc spędziłam w hoteliku Palmas de Coco, albo coś takiego, 30 dolarów za noc. dzisiaj wprowadzam się do domu stafowego. Laura wyprowadza się za kilka dni, przejmę jej pokoik, albo wynajmiemy wspólnie coś innego.
Cały dzień w bazie, widać morze, sprawdzę później jak sytuacja. Dzisiaj administracji trochę, wykłady przez pół dnia i takie tam ogólne rozeznanie kto jest kto i skąd.
Kupienie telefonu jest kłopotliwe, potrzebne wsparcie szefa....jeszcze nie posiadam.
Pierwsze wrażenie jak w ogrodzie botanicznym albo wałbrzyskiej Palmiarni, masa ptaków, motyli, małpki jeszcze nie widziałam. Woda z kranu pitna, hurra!!!! W sklepie sok z noni w cenie jogurtu. Wspaniale!
Wszyscy w pierwszym kontakcie mili i sympatycznie, bez przesadnego słodzenia i Samirowego zapewnienia że tworzymy rodzinę. To nie Dahab.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

pasmo nieszczęść


Pierwsza relacja. jest koło 5 rano, siedzę w tranzycie na Dominikanie. Lotnisko mocno oldskulowe.
Cud, bo wszystko mówiło, że nie wylecę.
Po pierwsze, źle spojrzałam na wylot z Wro......przyjechałam na lotnisko na 25 minut przed odlotem samolotu.....w ostatnich sekundach odprawy, serce skoczyło mi pod samo gardło i mocno ścisneło. Odprawili mnie, autobus już czekał tylko na mnie. Przez pierwsze minuty w samolocie musiałam uspokoić puls i nerwy. O mały włos! Nie wiem jak to możliwe, że lot było o 16:55, a nie jak w mojej głowie o 17:55. Udało się też z ekstra kilogramami...pani już nie miała czasu na dłuższą dyskusje, zwróciła tylko uwagę, że 8 kg za dużo. Zapytała starszego kolegi, pan powiedział, pani Pytel poleci.
Przybyłam do Frankfurtu.....5 godzin snucia się po zakamarach lotniska. Z uwagi na wciąż obecne słabe samopoczucie po gudbajowym party, zdrzmnełam się na leżaczku w poczekalni. Odparłam pokusę zakupów wolnocłowych. Na godzinę przed odlotem otworzyli odprawę pasażerów do San Jose. I tu zamarłam. Pani, grzecznie po polsku, prosi mnie o bilet powrotny. Mówię,że nie mam jeszcze, że stantąd jadę lądem dalej, że nurkuję, że podróżnik. Ona twardo, bez okazania biletu nie wpuścimy pani do samolotu. Nie poleci panii koniec. I nie jest pani jedyna, mamy takich koło 10 tutaj.
Co????? Jak?????? Że kto?
Poradziła mi aby internetowo zabookować jakikolwiek bilet z San Jose......że są automaty internetowe, że mam jeszcze 25 minut. Moja głowa wrzuciła na turbo doładowianie, Chryste Panie, co robić. Nie miało być tak, miałam się tłumaczyć na lotnisku w San Jose co do planów podróży, ale nie tutaj, po 22, gdzie wszystko pozamykane a internet na monety euro, których nie mam. Karta kredytowa nie przyjęta, automat prosi o euro, biegam po hali odlotów i proszę ludzi o pomoc, zamieńcie mi dolary na bilon euro!!! jest, zamieniłam 10 USD na 6,50, biegnę do netu.....strony po niemiecku, pytaja o tysiąc rzeczy. Wklepuję skyscannera do wyszukiwania lotów, gdzie polecieć......jest, wchodzi.....głowa myśli, gdzie lecieć, ręce sie trzęsą.....meksyk....nie, za drogo, USA, bez sensu, tanio ale nie mam wizy....jest kolejna opcja - Guatemala. Bookuję, a tu rozpacz....kombinacja klawiatury nie wstukuję @, bez niej nie ma rezerwacji.....biegne do pani, aby mi pomogła wklepac małpę...ona, że nie umie, że nikt nie wie...że już nie dam rady, że za mało casu....któs jednak pomaga, kilka minut i odnalazła druga pani kombinacje 3 klawiszy w jebanej niemieckiej maszynie. Wstukuje już numer karty kredytowej, widzę światełko w tunelu i atak z piekła znowu. Koniec minut, kredyt netowy skończony, powrót do strony głównej. pani mówi, no trudno, nie udało się.:( Biegne, szukam nowych monet wśród pasażerów...są, wydałam kolejne 5 dolarów. Już znacznie sprawniej, dochodzę do rezerwacji, pasażerowie odprawieni, zostałam sama z automatem.......pan mówi, szybko Santo Domingo San Jose - lecimy....pani patrzy mi na ręce, jest potwierdzenie, kupiłam bilet.
Hurra....polecę....w stresie odparowały mi wszytskie wody z oranizmu, pełna dehydracja. Myślałam, że nie wykrztuszę z siebie głosu, że uschło wszystko w środku. Ale przygoda, dreszcze mnie przeszły......zasnełam na całe 10 godzin lotu, z przerwami na karmienie. I picie....steward co rusz przyosił mi wodę i pepsi.....odzyskałam moce. Teraz wyspana, w tutejszy wczesnym pornanku doszukuje sie już samch pozytywów. Podsłuchuje tutejszy hiszpański.
udało się, qrde o 2 małe włosy wróciłabym do domu.....w poczekalni tranzytowej kręci się gość z oznania, opowiedział właśnie kilka podobnych histori, nie zawsze miał tyle szczęścia aby wylecieć tam gdzie chciał. I czyja to wina? chyba moja, nauczka potworna.

Kolejny przystanek w San Jose. 5 godzin czekania na autobus.
Po wszystkich perturbacjach z wylotem dręczyły mnie myśli, że zagubi się mój bagaż. Ale nie stało się tak, pojawił się na taśmie długo trzymając mnie w niepewności, że jest w Kostaryce.
Sprawnie poszło przedostanie się z lotniska na dworzec Pulmitan Liberia, testuję swój hiszpański, daje rade w przeciwnieństwie do prób madryckich. Zostawiłam bagaż w dworcowej przechowalni i udałam się na spacer po centrum San Jose. Niezły meksyk! Egzotyka spora, nie da się tego porównac z Azją czy Bliskim Wschodem. Troszkę filmowo, trąbiace autobusy, ćwierkajace ptaki, egzotyczna rośliność, ale przede wszystkim ciężka toporna architektura, zakurzona i oberwana, niskie latynoski z ogromnymi pełnymi piersiami, a na dworcu sprzedawcy wszystkiego....okulary do czytania, majtki, skarpetki, nożyczki i inne takie.

Pokręciłam sie po mieście, zrobiłam małe zakupy i wróciłam na dworzec, to w koncu 27 godzina podróży, nie bardzo mi się chciało dłużej szwędać. W dwie godziny obeszłam spokojnie ścisłe centrum, rozmieniłam dolares por colones.
Zabawne światła uliczne tu mają, zamiast zielonego biegnie pan, pokazują się sekundy ile jeszcze, biegnie coraz szybciej, aż w koncu staje i robi się czerwony. Jak biegnie, to ćwierka coś w środku na kształt kolibra.
Gołebie uliczne takie jak w Polsce, wypełniają tutejsze place, Plaza delas Artes, Plaza de la Cultura, Plaza de la Democracia. Coś więc bardzo międzynarodowego jest w połaczeniu miejscich placyków i gołebi.

Rozglądnełam się po mieście. Wielobarwnie. Rynek zalany jest kolorowymi łaszkami o jakości na wpół chińskiej, tłoczone w plastiku buty, tanie kosmetyki i dużo dużo sprzętu elektroniczego. Może taka dzielnica. Ta tutaj z dworcem, nazywa się Coca-Cola. :)
Jeszcze nic nie jadłam, konsumuje zapasy z kraju, ale sporo straganów dookoła a na wielkim bazarze to już dziwne włochate owoce i lokalne przysmaki, wygladało to serowo. Po krótkim rozejrzeniu się, wywnioskowalam, ze tutejsze kobiety mają skłonność do nadwagi a winą jest chyba wszechobecny hamburger i słodkie buły. Sieć fastfoodów imponujaca.

Jeszcze 2 godziny do wyjazu, potem 5 godzin trasy i dotrę do rajskiego zakatka Playas del Coco. San Jose z rajem nie ma nic wspólnego, ale tak to już jest w stolicach krajów trzeciego świata.
Różnica czasu 8 godzin, tutaj dopiero 12 w południe, a ja biologicznie juz po dobranocce. Ciekawe ile zajmie powrót do formy, ciekawe jak wirtualne centrum Rich Coast Diving, ciekawe co zrobic z biletem do Guatemali na 2 października......kolejne dni powinny przynieść odpowiedzi.